Skończyłem właśnie Spec Ops: The line i muszę powiedzieć, że jestem mile zaskoczony. Strzelanka ogólnie poprawna, technika rozgrywki podobna do Gears of war czy Rainbow 6: Vegas, natomiast jej scenariusz, jak na grę komputerową, jest bardzo dobry – trzyma w napięciu, niepewności oraz oczekiwaniu. W grze udajemy się z kapitanem Delta Force Walkerem oraz jego dwoma kompanami do zasypanego piaskiem (po burzy stulecia) Dubaju w poszukiwaniu pułkownika Josepha Conrada, ups… Johna Konrada. Wygadałem się – scenariusz gry to swobodna wariacja na temat Jądra ciemności Conrada, ale mamy też nawiązania do Czasu apokalipsy w reżyserii Coppoli. Bardziej jednak jest podobny właśnie do Czasu apokalipsy.
Już po uruchomieniu gry pojawia się plansza z powiewającą, poszarpaną amerykańską flagą, a jako tło muzyczne słyszymy hymn Stanów Zjednoczonych grany na gitarze elektrycznej riffami agresywnymi o niskim brzmieniu, które przywodzą na myśl serie z karabinu maszynowego – oczywiste nawiązanie do wykonania hymnu przez Jimiego Hendrixa na festiwalu Woodstock jako sprzeciw wobec wojny w Wietnamie. Tutaj zamiast dżungli mamy piaski, przez które trzeba brnąć w poszukiwaniu zaginionego, który – jak się okazuje – doskonale sobie radzi w tej (prawie) postapokaliptycznej, czy też postcywilizacyjnej sytuacji, zakładając swój własny mini-reżim. Odkrywamy pierwsze miejsca masowej rzezi, gnijące ciała, nad którymi już zleciały się muchy, wiszące na linach zwłoki – dowód ludzkiego okrucieństwa. W trakcie rozgrywki odkrywamy jeszcze kilka symptomów skorumpowania ludzi, jak wiadomo – władza korumpuje (używam tego słowa w pierwotnym jego znaczeniu, które nie ma za dużo wspólnego z pieniędzmi – nie bezpośrednio przynajmniej). A oprócz tego możemy obserwować zmiany w psychice głównego bohatera. Możemy usłyszeć w jego komentarzach, jak z zadziwienia i szoku spowodowanego złem, które może obserwować, budzi się w nim gniew i chęć odwetu, a w końcu staje się tak samo bezlitosny, jak siepacze Konrada. Z początku może się wydawać, że historia opowiadana w grze ma pewne dziury, nieścisłości, ale kiedy przychodzi do filmu finałowego, zaczynamy rozumieć, dlaczego tak było. Wtedy też okazuje się, że nie jest tak na prawdę łatwe określić, kto był w istocie tym złym… ale więcej nie powiem, aby nie zdradzić za dużo.
Co do samej rozgrywki to kamera jest umieszczona nad prawym ramieniem głównego bohatera, a każda potyczka jest prowadzona w myśl schematu, rozwiązania zastosowanego w Gears of War, a więc chowamy się za ścianą czy murkiem i strzelamy zza osłony do przeciwników. Czasami bierzemy się za miniguna umieszczonego w śmigłowcu, czy też w jednej z misji strzelamy z granatnika podczas jazdy na cysternie – autorzy w ten sposób chcieli chyba zapobiec monotonii rozgrywki. To rozwiązanie nie wprowadza zróżnicowania, bo są to jedynie krótkie epizody, ale zawsze jakieś urozmaicenie. Ciekawym rozwiązaniem w The Line jest możliwość wykorzystania piachu, który jest dosłownie wszędzie. W odpowiednich miejscach możemy za pomocą wybuchu spowodować lawiny, które mogą pogrzebać albo porwać w przepaść nawet kilku wrogów. Sama gra nie wyróżniałaby się ze względu na liniowość, do plusów nie zaliczymy też wtórności systemu rozgrywki, ale historia porywa. Warto też zwrócić uwagę na grafikę i tekstury gry. Przedstawiony świat wspaniale potęguje atmosferę gry. Ogólnie gra jest dobra, lecz dla mnie szczególnie udane są nawiązania do pozycji kultowych w literaturze, filmie czy muzyce/socjologii, są bardzo łakomym kąskiem, nawet mimo pewnych nielogiczności i chwilami zbyt nachalnych prób narzucenia klimatu grozy. Podsumowując: solidny, acz niezaskakujący shooter z bardzo dobrą, choć niepowalającą fabułą ze smaczkami w postaci nawiązań do wciąż żywych dzieł kultury.
Największy ból, jaki mi sprawili producenci to to, że nie spolszczyli dialogów. Co prawda znam język angielski na tyle, aby swobodnie zrozumieć wszystko, ale po prostu odbiór cut-scenek byłby wygodniejszy.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu NoirCafe.pl