Audrey Magee, Kolonia

Lata 70. XX wieku. Dwóch przybyszy z rywalizujących ze sobą prawie odwiecznie państw – Anglik oraz Francuz, przybywają na odizolowaną od świata Irlandzką wyspę. Anglik – malarz, szuka natchnienia. Francuzki lingwista pragnie ocalić wymierający powoli język gaelicki. Obaj mają własne cele i pragnienia, które są całkiem inne, jednakże między nimi rodzą się niesnaski i rywalizacja. Każdy myśli, że ten drugi nie jest godny przebywać na wyspie, choć obaj wydają się w takim samym stopniu intruzami dla miejscowych.

Lloyd na wyspie szuka przede wszystkim spokoju, bliskości natury i pięknych krajobrazów. Szuka wytchnienia, ale też nade wszystko natchnienia. Pożąda iskry geniuszu ale nie mniej sławy, którą ta iskra mu zapewni. Jean-Pierre (JP) jest językoznawcą. Na wyspie jest już po raz kolejny, od jakiegoś czasu poświęca się badaniu dialektu jej mieszkańców. Tego pierwotnego, nieskażonego języka, który w tym dziewiczym stanie być może pozostał tylko na tej jednej jedynej wyspie. Francuz chce zachować język przed wyginięciem. Anglikowi nie podoba się (rzekoma) pycha i obcesowość Francuza, wszak miał być sam na wyspie. Jean-Paul ma za złe Lloydowi to, że używa on języka angielskiego w rozmowie z tubylcami i „zanieczyszcza” ich mowę, co on – jak się wydaje – odbiera jako barbarzyństwo, przyspieszanie śmierci języka. Oboje unikają się jak tylko mogą, ale całkowita izolacja nie jest możliwa – wszak wyspa jest bardzo mała, a oprócz tego obaj znajdują się pod pieczą mieszkańców wyspy i chcąc nie chcąc muszą się spotykać. Atmosfera jest duszna i klaustrofobiczna; szczególnie, że każdy chce coś dla siebie ugrać w interakcjach. I choć początkowo wydaje się, że motywacje obu bohaterów są szlachetne to chyba tak do końca nie jest. A wszystko to dzieje się w cieniu zamachów terrorystycznych IRA, wstrząsających Wielką Brytanią.

Fabuła tej książki jest niby prosta, ale jednak dosyć złożona. Zaczyna się od spotkania dwóch antagonistycznych postaci, które są wobec siebie nie tyle agresywne, co złośliwe. Nie trzeba jednak czekać za długo, aby przekonać się, że autorka mieści tak dużo różnych wątków na przestrzeni kilku rozdziałów – tożsamość, tradycja, kolonializm, otwartość na obcego, język jako część i budulec tożsamości… Nie jest to jednak wynikiem nieumiejętnego władania autorki językiem albo brakiem planu na powieść. Raczej jest wynikiem próby (udanej) odnalezienia właściwej formy opowiadania, która będzie pojemna, a jednocześnie wyrwie się utartym schematom. Magee lubi dostosowywać formę do potrzeby treści – raz używa krótkich, „szarpanych” zdań, a innym razem długich, rozbudowanych wypowiedzi. Szczególnie ma to miejsce kiedy narracja jest poświęcona Anglikowi. Narracja jest wówczas „malarska” – czasami skupiona na szczególe, czasami ekspresyjna. Czasami mniej a czasami bardziej „nasycona barwami”. Narracja poświęcona Jean-Paulowi jest bardziej jak on – wycyzelowana, skupiona na słowie.

Czy wobec tego lektura jest wymagająca? I tak i nie. Fabuła rozwija się raczej powoli, nie ma nagłych i niespodziewanych zwrotów akcji. Ale trzeba być skoncentrowanym przy lekturze, aby nie umykały pewne detale, które pozawalają w pełni docenić kunszt autorki, jak też fakt, że zdołała odnaleźć właściwą metodę połączenia wielu ważnych tematów, przy jednoczesnym zadbaniu o artystyczną formę powieści.

 

Audrey Magee, Kolonia, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2024

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *