Black Adam

W teorii Black Adam maił być początkowo spin-offem filmu z 2019 roku Shazam. Jeszcze przed produkcją tego ostatniego pojawiła się informacja, że Dwayne Johnson zagra Black Adama w tejże produkcji, a następnie, żę dostanie też własny film. Czarny charakter komiksów DC został jednak usunięty ze scenariusza Shazam i dopiero teraz pojawia się na wielkim ekranie, nie jako spin-off ale oddzielny film tego samego uniwersum.

Choć postać na łamach komików zadebiutowała już w 1945 roku, to w Polsce raczej nie jest postacią znaną. A dla widza, który nie kojarzy w ogóle postaci ani związanej z Shazamem mitologii wejście w świat filmu może być nieco trudne. Pierwsze minuty co prawda zawierają krótkie wprowadzenie do świata Teth-Adama (prawdziwe imię protagonisty), ale nie na tyle, aby od samego początku rozumieć, co się dzieje na ekranie. Na szczęście można się domyśleć kto w świecie o nazwie Kahndaq jest bohaterem, a kto antybohaterem.

 

Ale czy na pewno?  Film dosyć zręcznie gra tożsamością herosów. W tym sensie, że zazwyczaj jest powiedziane z góry, jednoznacznie kto jest dobry a kto zły. Wydaje się, ze w krainie Kahndaq nie ma tych dobrych. Jest to miejsce, które w świecie superbohaterów powinno być wielkim wyrzutem sumienia Herosów. Świat opuszczony, nie chroniony przez nikogo. Jego mieszkańcy zostali porzuceni na łaskę i niełaskę władców rządzących twardą ręką, wykorzystujący swój lud do niewolniczej pracy przy wydobyciu tajemniczej potężnej substancji. Nikt nigdy się nie wstawił za nimi aż do czasu ich Czempiona, Adama. Który pojawił się nagle i niespodziewanie, pokonał tyrana i tak samo nieoczekiwanie zniknął bez śladu na pięć tysięcy lat. W tym czasie Kahndaq wrócił do swego losu świata porzuconego, pozostającego na łasce chciwych, marzących o władze tyranów.

Z tego powodu, kiedy Black Adam pojawia się znowu i bez litości zabija ciemiężycieli swego ludu jest witany jako długo oczekiwany zbawiciel. Członkowie Stowarzyszenia Sprawiedliwości (Justice Society of America; nie mylić z Ligą Sprawiedliwości), Hawkman, Doktor Fate, Atom Smasher i Cyclone przybyli, aby pojmać dysponującego niezwykłą potęgą magii są traktowani jako intruzi, jako wrogowie przez Kahndaqczyków. Mimo całej swojej brutalności i niedookreślonej motywacji Black Adam jest ucieleśnieniem bohatera dla jego pobratymców, a ci, których świat nazywa bohaterami są zagrożeniem, ponieważ jeśli uda im się uwięzić Adama, ich świat wróci do dawnej roli niewolników. Muszę przyznać, że tym motywem twórcy filmu grają znakomicie. Tak dobrze, że przez długi czas widz może mieć wątpliwości komu kibicować. Kto tu jest bohaterem a kto anty-bohaterem.

Poza tym fabuła niestety nieco dryfuje, zataczając coraz dalsze kręgi. Z jednej strony naczelna idea filmu jest widoczna – zmagania bogów, zmierzch znanego świata, walka dobra ze złem, epickie pojedynki… Film miał aż trzy osoby odpowiedzialne za to i wygląda to, jakby każdy z nich chciał wrzucić coś swojego do worka z napisem: „scenariusz”. Chociaż zgadzali się co do jednego – Adam powinien mieć wielką moc i nie wahać się jej (nad)używać. Black Adam to zdecydowanie najbardziej brutalny film w całym uniwersum DC, a może i Marvela. Czasami nie byłem też pewny, czy oglądam film, czy grę wideo. Chodzi o to w jaki sposób pracowała kamera – szybkie ujęcia, częste zmiany perspektyw, połączone ze zręcznym korzystaniem ze spowolnienia czasu oraz zbliżenia na ciało przeciwników w miejsce, gdzie padał cios bohatera. Sposób prowadzenia kamery, jakiego raczej należałoby się spodziewać w grze wideo, a nie filmie fabularnym. Osobiście miałem silne wrażenie, że oglądam cut-sceny z gry Injustice. Film jest zdecydowanie widowiskowy i jako produkcja napędzana efektownymi pojedynkami może się podobać. O ile widz zapomni choć na chwilę o niedoskonałościach scenariusza. Wygląda na to, że te niedoskonałości twórcy próbowali przykryć właśnie tworząc widowisko. Trochę wygląda to tak, jakby tworząc ramy scenariusza stworzyli plan mniej więcej taki:

1. Walka 2. Poznaj bohatera 3. Walka 4. Walka 5. Poznaj jego oponentów 6. Walka 7. Wprowadźmy kolejnego antybohatera 8. Walka. I tak dalej… a przy tym są też postaci, które nie są ani głównymi bohaterami ani bohaterami epizodycznymi. Prosiłoby się, aby bardziej zaznaczyli swoją obecność albo zniknęli. Pojawia się tutaj też solidna dawka starego, amerykańskiego patosu, który niby ma chwytać za gardło ale co najwyżej powoduje lekki odruch zwrotny.

 

Z dobrych rzeczy, oprócz wspomnianej już widowiskowości może być to – a przynajmniej dla wielbicieli komiksów – że jest tu dużo nawiązań do historii obrazkowych. Jest nawet coś w rodzaju puszczenia oka czy też easter egga, kiedy Dwayne Johnson odtwarza na ekranie jedną z najbardziej znanych, kultowych okładek jednego z wydań komiksu. Jest też sporo lekkiego humoru, który świetnie zgrywa się z potęgą herosów, tworząc ciekawy komizm sytuacyjny. Było też kilka ciekawych cameo, zarówno mało jak i jeszcze mniej spodziewanych. Bardzo podobała mi się też praca kamery, widz dostanie wiele ujęć skoncentrowanych na bohaterach, na całej ich postaci, trochę jakby po to, aby pokazać ich boskość i moc ale też na samej twarzy, aby pokazać ich emocje. Myślę, że osoby zajmujące się fotografią zauważyłyby tutaj wiele naprawdę ciekawych ujęć.

Na plus na pewno była gra aktorów. Zarówno Dwayne Johnson jako Adam, jak i Pierce Brosnan jako Doktor Fate robili wszystko, co mogli ze swoimi postaciami. The Rock był tu The Rockiem, jakiego świat zdążył poznać – olbrzym, tonujący swoją posturę humorem i czasami szczyptą czułości. Brosnan jest jakby urodzony do roli Fate`a – wiekowy brytyjski gentelman, zrównoważony i wolący milczeć, jeżeli nie ma niczego ważnego do powiedzenia.

Myślę, że film jednak nie jest zły. Jest widowiskowy, żywy, z bardzo dobrymi ujęciami, koncentrującymi się na postaciach. Widać pewną ideę, kierunek, w jakim miał on podążać ale coś niestety się stało. Nie udało się połączyć wszystkich elementów. Film zatem nie jest zły, jemu po prostu czegoś brakuje.

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *