Mario Llosa doskonale czuje się w swoim domu, którym jest Peru ale też szerzej – Ameryka Łacińska. Bardzo rzadko, o ile w ogóle, opuszcza jej granice. Nie inaczej jest też tym razem – akcję swojej najnowszej powieści umiejscawia w Gwatemali.
Literatura w Ameryce Łacińskiej wciąż pełni rolę społeczną, reaguje i ocenia rzeczywistość. Reaguje na bieżące wydarzenia bądź z niedawnej rzeczywistości, aby odpowiedzieć z jednej strony na potrzebę społeczności, czyli słyszalnego głosu intelektualistów, a z drugiej strony pozostaje nie tylko w odpowiedzi na zapotrzebowania i tematykę lokalną, ale też tworzy z niej obraz uniwersalny. Nie ma w niej aż tyle ludyczności, zwykłej rozrywki, co ma coraz częściej miejsce w świecie zachodu. Wydaje mi się, że nasza literatura jest w zdecydowanie większym stopniu bardziej skomercjalizowana i odpowiadająca na potrzeby rozrywki niż literatura południowoamerykańska.
Sam Zemurray jest głównym bohaterem powieści, cynicznym biznesmenem, właścicielem firmy handlującej bananami. Żyje z dnia na dzień, pilnując interesu i podliczając zyski. Wielkie zyski należy dodać. Wszystko idzie dobrze do czasu, aż nowowybrany rząd Gwatemali postanowił na demokratyzację kraju, wprowadzając wiele różnych reform, mających poprawić jakość życia obywateli. Co na ten temat sądzi Zemurray? Nic, kompletnie go to nie interesuje. Aż do czasu, kiedy dowie się, że mają zostać wprowadzone nowe podatki, wycelowane między innymi w duże przedsiębiorstwa.
W obliczu tak dużego ryzyka znacznego ograniczenia zysków przedsiębiorca zatrudnia doradcę, Edwarda Bernaysa, osobę, którą dzisiaj nazwalibyśmy PRowcem. Bernays pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, jest członkiem nowojorskiej socjety, bryluje na salonach i zna wiele ważnych osobistości świata biznesu i polityki w USA. Zemurray zleca mu zadanie opowiedzenia Amerykanom jego wersję historii Gwatemali. Kraj podówczas był uważany na prymusa w szkółce dla krajów aspirujących do dołączenia do świata demokratycznego. Był pupilem Ameryki, hojnie ją wpierającej i popierającej, zarówno finansowo jak i pod względem politycznego know-how. Zemurray z jednej strony nie chce się narażać Ameryce, bo jednak co wolny handel to wolny handel, ale z drugiej ten sam kapitalizm wywodzący się z demokracji chce zabrać mu część zysku w postaci podatków.
Dobra historia, którą można będzie „sprzedać” (słowo-klucz) na Zachodzie jest tutaj podstawą. Bernays tworzy zatem narrację, w której United Fruit Company oprócz tego, że sprzedaje owoce jest ostoją demokracji i wolnego handlu w Gwatemali, która jest nękana przez wirus komunizmu. Mało tego, przedsiębiorca według tej powieści wspiera dzielnie swój lud i z nim współpracuje w demokratyzacji kraju. Bernays tworzy też obraz władzy skorumpowanej, nie stroniącej od intryg, których dopuszcza się wieloletni lider kraju, długoletnich kar więzienia, a nawet tortur, które ma on akceptować.
Ponury jest to świat. Wizja świata, w którym jeden sprawny marketingowiec wsparty dobrym budżetem i dostępem do mediów może kreować rzeczywistość i wtłoczyć w głowy ludzkie swoją wizję rzeczywistości. A jeszcze gorsza sytuacja jest wówczas, kiedy może on przekonać opinie publiczną i rząd supermocarstwa, że w kraju źle się dzieje i jego obywatele pragną demokracji bardziej niż czegokolwiek. Bernays z pomocą zmanipulowanych obywateli Gwatemali oraz okłamanych przedstawicieli rządu USA doprowadza do zamachu stanu. Doprowadza do wielkiego przewrotu u szczytów władzy za pomocą kontrwywiadu obcego mocarstwa w imię jednostkowych zysków.
Llosa jako pisarz poświęcił się opowiadaniu o prawdzie. Być może niekiedy temat powieści wydaje się być całkiem inny, jednak w każdej książce można wyczytać coś o znaczeniu i roli prawdy w życiu. Zarówno w życiu prywatnym jak i publicznym. Nie twierdzę, że jest o dokumentalistą. To byłaby oczywista bzdura; Peruwiańczyk tworzy fikcję, aby opowiedzieć o prawdzie. O jej istocie i znaczeniu. Choć od tego dokumentaryzmu też nie jest mu tak daleko. Wiele jego powieści jest mocno osadzona w rzeczywistych miejscach, w konkretnych historycznych okolicznościach i występuje w nich wiele prawdziwych postaci. On na swój sposób porządkuje świat, wyprowadza ład z chaosu. Widać to też w jego narracji – zawsze spójnej, zawsze przejrzystej, stroniącej od jarmarcznych chwytów stylistycznych. Choć też bywa ciężkostrawna, ponieważ narracja w jego najdoskonalszych powieściach, jak Rozmowy w Katedrze czy też Wojna końca świata jest tak gęsta, że niemal wypływa z kart książek. Burzliwe czasy jest nieco lżejszą, bardziej przystępną metapowieścią prawdy o prawdzie. O tym, że staje się ona dzisiaj towarem i o tym, że bardzo łatwo ją zastąpić kłamstwem. Stylem bardziej podobna do poprzedniej powieści Święto kozła.