Trudno jest napisać cokolwiek o filmie Kler. A to z tego powodu, że opinia na jego temat (ba, sama decyzja o pójściu do kina bądź nie) może być deklaracją polityczną i światopoglądową. Tak jak ostatnio miało to miejsce w przypadku Pokłosia Władysława Pasikowskiego. O filmie Smarzowskiego zaczęło się mówić dużo jeszcze przed premierą i spodziewam się, że zaraz po premierze pojawi się jeszcze więcej głosów. W niniejszej recenzji spróbuję oderwać się od całego szumu medialnego, który towarzyszy filmowi i nie będę precyzował mojego światopoglądu, ponieważ jest to sprawa drugorzędna; spróbuje po prostu opisać to, co widać na ekranie, a nie poza nim.
Film otwiera scena libacji trzech przyjaciół. Jak się okazuje są to trzej księża, którzy zostali – w ich mniemaniu przynajmniej – cudownie ocaleni z pożaru. Ksiądz Lisowski (Jacek Braciak), ksiądz Trybus (Robert Więckiewicz) i ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik) spotykają się cyklicznie, aby wspominać tamtą noc, w której niemal stracili życie. Alkohol leje się strumieniami, mężczyźni urządzają sobie śpiewy, sentymentalne wspominki a nawet alkomaraton. To wszystko trwa do momentu, kiedy do gospodarza przychodzi ministrant, aby ten udał się z ostatnią posługą do umierającej. Kukuła resztą sił ubiera sutannę i pijany wsiada do samochodu. Alkohol to początek całej – nomen omen – litanii win i wypaczeń kleru, o których opowiada Smarzowski. I nawet nie najcięższy z nich. Reżyser w swoim filmie skupił się jednak nie tylko na poszczególnych przedstawicielach stanu duchownego, ale też na systemie jako takim, który głównie będzie piętnowany za cały programowy niemalże system ukrywania pedofilii wśród kleru, za patologiczny mariaż Kościoła z władzą oraz wewnętrzne rozgrywki hierarchów.
Zwróćmy wzrok ku fundamentom Kościoła, do nizin hierarchicznych. Przedstawicielami lokalnych społeczności, zgromadzonych wokół mniejszych kaplic są ksiądz Trybus oraz ksiądz Kukuła. Pierwszy z nich nadużywa alkoholu w niebezpiecznych dla zdrowia ilościach, a że alkohol kosztuje, to jego ulubioną formułką kierowaną do wiernych jest: „co łaska, nie mniej niż…”; ponadto wykazuje wielką słabość do swojej gospodyni. Drugi z nich natomiast zdecydowanie za dużo czasu i uwagi poświęca młodym chłopcom.
Nie zgodzę się z twierdzeniem, że Kler jest filmem całkowicie jednowymiarowym. Jest jednowymiarowy w tym względzie, że właściwie nie ma w nim żadnego bohatera pozytywnego. Ale też nie jest jednowymiarowy, ponieważ księża walczą o siebie i o tych, którzy są dla nich ważni. Są świadomi własnych słabości i to jest ich tragedia, ponieważ choć próbują przezwyciężyć swoje słabości, jednak nie do końca im to wychodzi. Choć uczciwie należy powiedzieć, że ksiądz Trybus jest tutaj najbardziej pozytywną postacią. Jego słabości są bardzo ludzkie, a jego decyzje w ostateczności zjednają sobie – jak sądzę – przychylność widzów. Ksiądz Kukuła również przechodzi powolną i bolesną dla siebie przemianę. Zostaje oskarżony o gwałt na ministrancie. Co ciekawe, nie jest od razu pewne, czy rzeczywiście to zrobił, pojawiają się tylko pewne poszlaki, natomiast środowisko małomiasteczkowe, w którym funkcjonuje zdążyło go potępić i obarczyć winą za ten czyn, choć śledztwo na dobrą sprawę się jeszcze nie zaczęło. Nie można zatem – w mojej opinii – powiedzieć, że Kler jest filmem jednowymiarowym. A że nie ma takiego zakończenia, które mówiłoby „i żyli długo i szczęśliwie”, które przyniosłoby oczyszczenie, katharsis zamiast bólu i goryczy? No cóż… to jest film o ludziach, którzy próbują się wydostać z zaklętego kręgu hipokryzji i zła, a nie żywoty świętych. Nie jest też tak, że bohaterowie są do końca potępieni i nie warci współczucia. Jeden z nich zdołał kosztem wielkiego wyrzeczenia zachować godność, a drugi zdobył się na gest rozpaczy, tyleż rozpaczliwy, co symboliczny. Trzeba tutaj dodać, że Smarzowski przy tym unika naiwnych gestów i rozwiązań.
Inne problemy Kościoła zostały przedstawione na przykładzie księdza Lisowskiego oraz wpływowego arcybiskupa Mordowicza (Janusz Gajos). W tych dwóch postaciach skupiły się kwestie „systemowe”. W nich dwóch skupiają się wady instytucji: żądza władzy, patologiczne relacje na linii Kościół-władza świecka, mariaż Kościoła ze skrajnymi środowiskami nacjonalistycznymi, pazerność; brudne gry o pozycję wewnątrz jego struktur. Mordowicz nie liczy się z nikim, lubi poczucie władzy i pieniądze; Lisowski natomiast dąży po trupach do celu, nie unikając manipulacji, szantażu a nawet konszachtów z półświatkiem przestępczym.
W zasadzie strategia twórcza jest tutaj podobna do poprzednich filmów Smarzowskiego – zebrać największe wady i winy danego środowiska i skupić je jak w soczewce w kilku postaciach. Całe to zło i brud wręcz kipi, ścieka z ekranu. Widz ma wrażenie, że nurza się w nim. Jest to uczucie bardzo nieprzyjemne i w tym miejscu można oddać sprawiedliwość tym, którzy twierdzą, że w pewnym stopniu film jest jednowymiarowy; przynajmniej część racji jest po ich stronie. Czy film jest atakiem na Kościół nie rozstrzygnę; czy i w jakim stopniu opisane w filmie zdarzenia są normą każdy musi to samodzielnie ocenić. Moim zdaniem (ale to jest moja subiektywna opinia, co podkreślam) ta krytyka nie jest atakiem. Smarzowski nie młóci pięściami na oślep w powietrzu z nadzieją, że trafi w jak najwięcej mord (proszę o wybaczenie za kolokwializm, to jedynie aluzja do nazwiska bohatera, arcybiskupa Mordalskiego) ani rzucanie błotem z nadzieją, że coś się przyklei. Trzeba zauważyć, że Smarzowski rekonstruuje kilka znanych już i dobrze opisanych procederów stosowanych przez Kościół w sprawach pedofilii duchownych, w kilku miejscach natomiast używa cytatów słów wypowiedzianych publicznie przez hierarchów. Pod koniec filmu reżyser oddaje głos ofiarom pedofilów, zderzając ich bolesne świadectwa z bezdusznością duchownych albo – co gorsza – z wiktymizacją oprawcy.
Film ma dwa hasła przewodnie; pierwsze z nich mówi: „Kościół jest święty, ale tworzą go ludzie grzeszni”, drugie natomiast: „Po owocach ich poznacie”. Wydaje się, że pierwsze w ustach hierarchów nie jest wcale wyrazem pokory i żalu, ale hasłem-wytrychem, które pozwala oddalić od siebie oskarżenia, usprawiedliwić wszystkie niegodziwości, które czynią kapłani. W filmie widoczna jest szczególnie próba oddzielenia przez hierarchię Kościoła jako instytucji od kapłanów. Przenieść ciężar winy – którą jest obojętność na los ofiar i programowe niemal tuszowanie spraw pedofilii – z Kościoła na księdza; Odcinanie się od przestępstw, które czynią ludzie w sutannach i umycie rąk tak, jak to zrobił Poncjusz Piłat. Drugie to natomiast motto całego filmu i w zasadzie nie trzeba go jakoś szczególnie wyjaśniać.
Na chwilę jednak podejmę jeden wątek, który przewija się w opiniach na temat filmu. Czy może on obrażać uczucia religijne? Jeżeli ktoś chce poczuć się urażony, to oczywiście znajdzie tam kilka scen, które mogą mu się takie wydać. Ot, choćby scena w której arcybiskup Mordowicz biesiaduje ze swoimi zausznikami – obraz jest stylizowany na Ostatnią wieczerzę Leonarda Da Vinci, Mordowicz jest tutaj Jezusem. Mogę sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się poczuć obrażony, jednak według mnie trawestacja tego toposu może być zabiegiem artystycznym, który ma na celu ukazać jak daleko uczniowie Chrystusa odeszli od jego nauk. A w zasadzie stanowi to jakiś negatyw ideałów głoszonych przez Kościół. Smarzowski ma zresztą upodobanie i talent do takich symbolicznych scen – bardzo symboliczny jest ostatni, zamykający film obraz, który wnosi jakąś iskrę nadziei do tego zepsutego świata.
Film ogląda się trudno, pobudza on naprawdę silne emocje; niestety są to emocje takie jak: gniew, żal, złość, czasami wręcz nienawiść. Atmosfera mogłaby być trochę bardziej stonowana. Film na pewno oglądałoby się łatwiej, jednak w tym przypadku nie chodziło o to, aby było przyjemnie. Ten film miał uderzać kastetem w szczękę i tak robi. Całe szczęście są one cieniowane przez wątki humorystyczne, które – między Bogiem a prawdą – często bazują na starych, utartych dowcipach czy stereotypach o księżach. trochę inaczej ma się z wątkami dotyczącymi arcybiskupa Mordowicza. Jego cynizm, obłuda i żądza władzy są tak karykaturalne, że wręcz śmieszą i straszą jednocześnie.
Niewątpliwie dużym atutem filmu jest obsada aktorska. Jacek Braciak jako kapłan-polityk z powiązaniami z podejrzanymi ludźmi doskonale pokazuje cały jego cynizm, bezwzględność i brak skrupułów. Arkadiusz Jakubik i jego Kukuła to świadomy własnych słabości, zagubiony kapłan, który rozpaczliwie chce zmienić własne życie, boleśnie naznaczone cierpieniem własnym i cierpieniem zadawanym innym. W końcu Robert Więckiewicz – alkoholik, wstydzący się własnej obłudy, choć jego motywacje wynikają z bardzo przyziemnej przyczyny – samotności („Samotność, okrutna siostra śmierci”), którą chce przezwyciężyć w ramionach kochanki (w tej roli doskonała Joanna Kulig). I w końcu Janusz Gajos jako arcybiskup pełny pychy i faryzejskiej obłudy, a przy tym nałogowo wręcz przeklinający kapłan do prawdziwy majstersztyk.
Kler wywołał już wielką dyskusję i bez wątpienia jeszcze przez długi czas będzie budził emocje, szczególnie kiedy widzowie ruszą do kin na regularne pokazy. Znając naszą rzeczywistość i pamiętając co było przy okazji Pokłosia, jestem przekonany, że w większości będą to głosy skrajne. Istotnie, można odnieść wrażenie, że pokazane w filmie wypaczenia są normą w Kościele, jednak tak nie jest. Nie wiem, czy i jak ten film wpłynie na problem pedofilii i innych nadużyć w tej instytucji. Jedno tylko jest pewne – Janusz Gajos to wybitny aktor.