Zostałem bardzo mile zaskoczony najnowszą książką Mariusza Sieniewicza. Powieści o tak dużym ładunku ironii i satyry, podszytej absurdem, nie czytałem już od dłuższego czasu. A co najważniejsze, wszystko to ma sens. Układa się w jedną całość, w której przeszłość łączy się z teraźniejszością i z przymrużeniem oka komentuje (czy raczej diagnozuje) rzeczywistość. Tak jak w Oddziale chorych na raka Sołżenicyn, tak też Sieniewicz próbuje zrekonstruować tkankę narodu przez metaforę szpitala. Oczywiście obie powieści mają nieco inny kaliber – u Sieniewicza podstawową figurą poetycką jest satyra.
Emil Śledziennik, to mężczyzna, który wychowywał się w czasach przemian społeczno-politycznych lat `80. Wspomina Solidarność, Okrągły stół, puste półki sklepowe, ale też patrzy na przeszłość z sentymentem. Dzieciństwo jest nieodwracalnie utraconą krainą szczęścia. Przynajmniej jeśli chodzi o dom rodzinny, bo świat poza murami domu był wrogi, przesiąknięty alkoholem, znaczony libacjami i wszechogarniającą nędzą. Tylko wódka dawała ukojenie, chwilowe zapomnienie od narodowych spraw, obciążenia martyrologiczną historią. Od dzieciństwa bohater wymyślał całą gamę chorób, które układają się w litanię hipochondryka. Lekarz od zawsze był jego przyjacielem, a szpital drugim domem. Teraz ma czterdziestkę na karku i kamicę pęcherzyka żółciowego. Ponownie zostaje przyjęty do szpitala. Paradoksalnie – choroba utrzymuje go przy życiu. Cierpiąc wie, że żyje. Czując ból jest przekonany, że nie umarł.
„Choroba – chorobą, stolec-stolcem, nieważne, rzadki czy zwarty, ale w gruncie rzeczy chodzi o życie, które samo w sobie boli najbardziej. Ono jest największym wyzwaniem – raz niczym orzech twardym, raz płynnym i przeciekającym… przez palce”[1].
Na kartach powieści Sieniewicza odzywają się echa Gombrowiczowego obciążenia Polskością. Jest ona czymś, od czego bohater chce się oderwać, próbuje symbolicznie „zabić Polskę” spersonalizowaną w osobie jednego z pacjentów (oczywiście nie zabić fizycznie, ale przez odrzucenie modelu, który swoją postawą prezentuje), który ma wszystkie objawy „jedynej prawidłowej” Polskości w jej odmianie post-smoleńskiej. Ta opcja jest tylko jedną z kolejnych mutacji odwiecznej teorii Polski martyrologicznej, katolickiej ale też kraju drobnych ciułaczy, cwaniaczków i oszustów. Mimo, że czuje do tak pojmowanej polskości niechęć, to nie jest w stanie je się przeciwstawić, ponieważ uświadamia sobie, że ta Polskość jest częścią jego samego. Nie da się przez tym uciec.
Powieść Sieniewicza przepełniona jest ironią, sarkastyczną wizją Polski, skonstruowaną na bazie metaforyki choroby. Śledziennik, pisarz z zawodu, snuje swój monolog na poły oniryczny (wynikający z doświadczenia istnienia po zażyciu leków otępiających świadomość) i marzeń sennych, nuci o sobie i dzieciństwie, przechodzi w marzenia o Polsce przeszłej i współczesnej. A nasza ojczyzna jest jak szpital pozbawiony dotacji NFZ – aby przeżyć i nie oszaleć. należy znieczulić się „głupim jasiem”, znajdować się w stanie permanentnego zawieszenia, między snem a jawą. Nie jest to oniryzm marzeń sennych, ale ketonalu, sztucznego raju, otępionego umysłu; stąd też jego poetyka nie jest kolorowa, ale szara. Zdziwienie rzeczywistością u bohatera Sieniewicza powstało nie z zachwytu, ale karykaturalne monstrum rzeczywistości widzianej przez mgłę. Szpital staje się miniaturą społeczeństwa z jego najbardziej typowymi przejawami. Chorzy przebywają w narkotycznym otępieniu, pod wpływem którego niezdolnymi są do jakiegokolwiek czynu, szantażowani przez bandę Ampuły – oddziałowego dilera anestetyków, robiącego konkurencję personelowi szpitala, poprzez dostarczanie tabletek przeciwbólowych cierpiącym pacjentom – oczywiście za odpowiednią cenę. A że ceny za tabletkę są zaporowe, a odsetki za zwłokę w zapłacie lichwiarskie, pachnie przewrotem. Rewolucja na oddziale wydaje się nieunikniona. Tragikomedia kończy się pochodem otumanionych lekami przeciwbólowymi pacjentów na oddziale szpitala, przywodzi to na myśl chocholi taniec z Wesela Wyspiańskiego. Tańczący na halucynacyjnym haju wąż przewija się przez kolejne sale szpitala, zbierając pacjentów.
Książka Sieniewicza jest pozycją, którą trzeba znać. Jest bardzo swojska, karykaturalna, ale traktuje nasze narodowe przywary z dużą rezerwą, pozwala się z nich śmiać, a nie zgrzytać zębami. Śmiech jest najlepszą metodą, aby przezwyciężyć to, co święte. Gdybym miał szukać analogii, to mógłbym Walizki hipochondryka nazwać literacką wersją Wesela Wojciecha Smarzowskiego, z tym, że w oparach ketanolowej mgiełki.
Mariusz Sieniewicz, Walizki hipochondryka, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu NoirCafe.pl
[1] Mariusz Sieniewicz, Walizki hipochondryka, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 73-74