Szczepan Twardoch to jeden z najciekawszych pisarzy młodego pokolenia. Jego proza do łatwych nie należy ze względu na dosyć nowatorskie podejście do strategii narracyjnej (język niemiecki na równych prawach z polskim, gwara śląska, achronologia, dość niezwykła filozofia wplątana w utwór – elementy panteizmu, dualizmu, historiozofia relatywizmu). Było jasne, że któryś teatr będzie w końcu chciał do swojego repertuaru wprowadzić spektakl napisany w oparciu o powieść Twardocha i jak łatwo się domyśleć – jako pierwszy zdecydował się na to teatr ze Śląska – Teatr Śląski z Katowic.
O Morfinie już pisałem, miałem okazję recenzować tę powieść i chciałbym potraktować ten tekst jako punkt odniesienia, aby nie powtarzać tego, co już kiedyś napisałem. Aby wypunktować najważniejsze: Konstanty Willemann, (anty)bohater powieści nie jest osobą, którą trudno darzyć sympatią – cynik, kobieciarz, pogrążony w apatii mężczyzna, który poszukuje własnego „Ja”.
O Morfinie Eweliny Marciniak mogę powiedzieć jedno – powstał twór, który przytłacza kakofonią dźwięków i obrazów. Wydaje mi się, że było jednak zbyt wiele bodźców na raz, aby dało się wychwycić wszystko ze spektaklu. Ponadto trudno jest dostrzec jakąś linearną fabułę w przedstawieniu. Gdybym nie czytał pierwowzoru, nie zrozumiałbym o czym opowiada inscenizacja, które oglądam. Miałem wrażenie, jakby całość była pokazana przez pryzmat odurzenia morfiną. Zupełnie jakby widz siedział w głowie Konstantego, który nigdy nie trzeźwiał; jakby wszystko, co było widać, było spowodowane permanentną delirką narkomana. Problematyka tożsamości, która w mojej opinii jest jedną z najistotniejszych w prozie Twardocha, tutaj została zmarginalizowana. Spektakl nie jest o Ślązaku, nie to Polaku ani Niemcu; banicie, który poszukuje swojego miejsca w świecie, ale o narkomanie i dziwkarzu, który nigdy nie przytomnieje. Jest to nawet wbrew opisowi przedstawienia, który przygotował sam Teatr Śląski: „Cynik, łajdak, niewierny mąż i brutalny kochanek. Uzależniony od morfiny bon-vivant, który próbuje odnaleźć swoją tożsamość w dekadencko rozpadającym się świecie. Czy jest coś winien Polsce? Co dla niego znaczy Śląsk?”. Nie widać tego w przedstawieniu. A ściślej – są te wątki poruszane, ale nie są pogłębiane. W zasadzie to odpowiedź poznajemy już na samym początku przedstawienia, kiedy widzimy przemawiającego do publiczności Konstantego i wijącą się u jego stóp Salomea. Seks. Tylko kopulacja i morfina mają dla niego sens. Od czasu do czasu (bardzo rzadko) powracają kolejne wątki znane z powieści – reinterpretacja archetypu matki-polki, kompleksu madonny i ladacznicy (tu muszę przyznać, że zależność Konstantego od kobiet jest bardzo dobrze zobrazowana).
Bardzo pozytywnym aspektem przedstawienia była grana na żywo muzyka tria Chłopcy kontra Basia. Muzycy przez cały spektakl podkreślają klimat przedstawienia, grając kojarzące się z okresem międzywojennym jazzowe utwory, trafnie komentując to, co się dzieje na scenie. Wokalistka staje się jedną z bohaterek przedstawienia.
Nie wątpię, że cały ten pozorny chaos przedstawienia jest celowy, jednakże taki nieuporządkowany wielogłos utrudnia odbiór spektaklu. Rozumiem jaki był jego cel i dlaczego właśnie w ten sposób skonstruowany został spektakl, jednakże chwilami czułem się zagubiony. Z ciekawości sprawdziłem jak jest odbierany spektakl w mediach branżowych i przez blogerów teatralnych. „Morfina” Eweliny Marciniak zbiera dobre recenzje, w większości przypadków chwalona jest właśnie ta atmosfera pozornego chaosu oraz symultaniczna narracja prześcigających się bohaterów. No cóż, najwidoczniej gustuję w bardziej tradycyjnych formach teatru.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu TerazTeatr.pl