„Opowiem Wam bajkę, jak kot palił fajkę…” Nie, to nie będzie ta bajka. W zasadzie nie będzie to też bajka o Calineczce, jaką znamy i pamiętamy z dzieciństwa. W przedstawieniu Teatru Powszechnego został przeniesiony środek ciężkości. Dzięki temu z naiwnej, wręcz infantylnej opowieści czytanej na dobranoc dzieciom, Calineczka staje się niemal przypowieścią inicjacyjną o wstępowaniu w dorosłość.
Przedstawienie zrobiło na mnie duże wrażenie. Szczególnie ze względu na umiejętność twórców do mieszania komizmu z tragedią. Dosyć swobodnego i zaskakującego mieszania tych dwóch środków należy dodać; najczęściej w obrębie tej samej sceny. Elementy komiczne ociekają wręcz groteską, opierającą się na dysonansie poznawczym. Podświadomie oczekujemy bajki, smutnego opowiadania na temat niepozornej, kruchej dziewczynki, porwanej od swojej kochającej matki przez obrzydliwego ropucha. I to się zgadza. Choć nie wszystko. A tak w zasadzie zgadza się jedynie obrzydliwy („pełny fantazji”) Ropuch. Matka Calineczki tutaj jest kobietą lekkich obyczajów, uzależnioną od alkoholu (i zapewne innych używek), pragnącą dziecka, ale później to dziecko odtrącającą. Jest to w pewien sposób szokujące, ale (tutaj) też śmieszne. Tak bardzo odbiegające od konwencji bajki.
Spektakl jest produkcją dwóch zespołów. Pierwszym z nich jest Teatru Montownia, który realizuje własny model teatru – otwarty na oryginalne pomysły, nowe rozwiązania, niezależny. Teatr Papahema został założony przez absolwentów Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej im. Zelwerowicza w Białymstoku. Preferowaną przez nich formą twórczości jest połączenie teatru formy z teatrem aktorskim oraz opieranie się na wartościowej literaturze. Nie powinno dziwić, że spektakl został zrealizowany w formie hybrydy. Podwójnej należy dodać – teatru aktorskiego i lalkarskiego, a także tragedii i paraboli.
W konwencję bajki (przynajmniej scenicznej) wpisuje się doskonale forma przedstawienia – lalka Calineczka, gra aktorów przebranych w stroje umownie przedstawiające np. słońce, księżyc, żabę, chrząszcza. Ich pomalowane na biało twarze oraz sugestywna gra rękami przypominają żywo pantomimę. Bardzo ważną rolę pełnią dłonie aktorów. Ubrane w rękawiczki o odpowiednim do sytuacji kolorze jakby żyją własnym życiem. Scena narodzin Calineczki jst – nie boję się użyć tego słowa – genialna! Piękna i niezwykle sugestywna. To zastanawiające, jak wielki efekt można uzyskać samą tylko grą kolorów i dłoni. Ruch sceniczny natomiast został przewidziany tak, aby zagospodarować jak największe połacie sceny. Ruchy są raczej zamaszyste, aktorzy biegają po całej scenie. W formie wygląda to jak przedstawienie dla dzieci, natomiast treść niejako pozostaje w opozycji do niej. Ale to nie oznacza, że treść i forma pozostają ze sobą w konflikcie; przeciwnie – tworzą całość, opierając się na poetyce kontrastu.
W sferze znaczeń, Calineczka zbliża się ku historii o odrzuconej dziewczynce, która nie może znaleźć swojego miejsca na świecie. Wszystkie osoby, które napotyka na swojej drodze chcą nad nią zapanować i w istocie nie przejmują się jej wolą, próbują ją za wszelką cenę sobie podporządkować. Wydaje mi się, że gdyby przenieść tę opowieść w świat realny, powstałby spektakl czy też film o wykorzystywanej (w każdym aspekcie) dziewczynki, która rzucana z miejsca na miejsce, od „opiekuna” do „opiekuna” traci z każdą taką podróżą część siebie. Tutaj jednakże nie jest to aż tak dramatyczne. Forma i elementy komizmu łagodzą wydźwięk bajki. Na szczęście.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu TerazTeatr.pl