Ten spektakl jest spektaklem politycznie zaangażowanym i nie ma podstaw ani nawet sensu mówić, że jest inaczej. Jego twórcy nie udają, że jest inaczej, a wręcz przeciwnie – na każdym niemal kroku przypominają o tym, co aktualnie dzieje się w naszym kraju. I nie starają się nawet utrzymywać pozorów, że chcą być bezstronnymi krytykami rzeczywistości.
Z początku wydaje się, że spektakl będzie tragikomedią o demonstracyjnych, pochodowych konfrontacjach PiS i KODu. Obie strony są przedstawione w sposób jednoznacznie negatywny. Osoby ze strony PiSu są ogarnięte dziwną, nakierowaną na innych Polaków („zdrajców”) nienawiścią, przekonani o własnej moralnej wyższości. Z drugiej strony młodzi, którzy gromadzą się się na marszach „w obronie demokracji” tak naprawdę nie wiedzą, po co tam chodzą, powodowani chwilową modą, bezmyślnym przyswajaniem sloganów, haseł, nie pojmujący idei demokracji, którą chcą bronić. Racje obu stron są przedstawione w krzywym zwierciadle karykatury, wyolbrzymione do granicy, w której strach przechodzi w śmieszność. Jedni to idioci, pozbawieni własnej woli i własnego zdania, poddani wodzowi frustracji; a drudzy wkraczają w dorosłość nie wiedząc, czego w ogóle od życia chcą, pochłonięci w pustym hedonizmie.
Nie potrzeba dużo czasu, aby spektakl zaczął skręcać w stronę jednej ze stron. Przedstawia racje w sposób nieco uproszczony, oceniający, z gotową diagnozą. Brak tu miejsca na samodzielne wyciąganie wniosków. Przemysław Wojcieszek wali widza „czymś ciężkim w dekiel”. Brak całkowicie subtelności, przedstawienie ma osiągnąć efekt. Ma uzewnętrznić obawy skrywane przez autora (autorów) i część społeczeństwa związane z dojściem partii autorytatywnej do władzy, która uważa się za jedyną właściwą i prawdziwie polską. Która edukację zastępuje tresurą, inteligencję biernymi wykonawcami roli Prezesa (choć też tę współczesną, KODowską „inteligencję” Wojcieszek przedstawia jako upadłych, nihilistycznych stroniących od intelektualnego wysiłku pozerów). Spektakl w istocie jest o tym, że w ostatnich wyborach zaczęła się nowa Polska, która wynik plebiscytu potraktowała jako bilet do władzy absolutnej i lekceważenia tych, którzy nie są tej władzy wyznawcami (nie mowa tu o sympatykach, ale o wyznawcach właśnie), ostatecznie podporządkowując sobie bądź niszcząc instytucje, które miały bronić ich praw. Tekst porównuje obecny rząd z otoczoną nimbem świętości sanacją, przypominając, że rządy autorytarne nie kończą się dobrze.
Tekst jest mocno zaangażowany politycznie, atakuje wręcz widzów, w przedstawieniu postawiono na efekt szoku; naczelną jego zasadą jest nadekspresja zarówno w ruchu scenicznym jak i w kakofonii dźwięków. Czasami nie słychać, co aktorzy mówią. A do tego tańczą pogrążeni w jakimś opętańczym tańcu szaleńców, z którego nie mogą się wydostać. Kilka razy zostaje też przekroczona granica dobrego smaku. Świadomie i celowo. Pozostaje tylko pytanie, czy było to niezbędne. Raczej nie.
Nie wątpię, że spektakl ma na celu przedstawić spostrzeżenia autora na temat aktualnej sytuacji politycznej w Polsce, analizować rzeczywistość, w której żyjemy od roku. Czy diagnoza, którą stawia Wojcieszek jest trafna każdy musi zdecydować sam. Nie wątpię, że w wielu miejscach ma rację, jednakże poetyka hałasu i karykatury sprawia, że mimowolnie widzowie zastanawiają się, czy ten pesymistyczny obraz nie jest przesadzony.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu TerazTeatr.pl