Uwielbiam książki, które traktują o literaturze. Szczególnie kiedy widać, że zostały przemyślane i napisane przez miłośników tekstu pisanego, kiedy próbują dotrzeć do sedna istoty literatury. A jeśli jeszcze autor bawi się motywami, znaczeniami oraz wątkami znanymi z klasyki, to już osiągam pełnię szczęścia. Odnajdywanie ich i rozszyfrowywanie sprawia niemałe wyzwanie intelektualne i nie mniejszą przyjemność. Powieść pisarza rodem z Katalonii ma to wszystko.
Bohaterem Dublineski jest Samuel Riba. Miłośnik literatury, do niedawna wydawca, teraz emeryt powoli wycofujący się z działalności. Jeśli mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, to Riba nie może być z siebie zadowolony. Jego interes nigdy nie przynosił zysków, pod koniec działalności w jego księgach finansowych widniało manko, widmo bankructwa spoglądało mu w oczy od kilku lat. Jak się okazuje, chcąc wydawać jedynie klasyków bądź obiecujących i ambitnych autorów, nie można się spodziewać zysków. Zakończenie swojej działalności literackiej chce uczcić w dosyć nietuzinkowy sposób – przychodzi mu do głowy, aby pojechać do Dublina i zorganizować uroczystości pożegnalne dla książki drukowanej. Data wyjazdu, na którą wpadł nie mniej spontanicznie (a raczej przez przypadek) niż na sam wyjazd, okazuje się świętem Bloomsday, czyli dniem, w którym została osadzona akcja Ulissesa Jamesa Joyce`a. W Dublinie Riba rozpacza nad własną życiową porażką, za którą uważa fakt, iż nie udało mu się odnaleźć żadnego nowego geniusza literackiego. Był to jego cel życiowy, którego nie przyjdzie mu wypełnić. Wkrótce podróż stanie się celem samym w sobie (tak, jak fabuła niniejszej książki, o czy w dalszych akapitach).
Dublineska jest powieścią, która nie porywa. Brak w niej „akcji”, czytelniczych uniesień emocjonalnych. Riba nie robi wielu innych rzeczy niż czytanie, rozmyślanie i kontemplacja nad tym, co przeczytał; wędruje po Dublinie, szpera w Googlach i lamentuje nad własnym życiem. Tak, jak w Ulissesie, fabuła nie jest ważna, najważniejszy jest bohater i jego wnętrze, myśli („strumień świadomości”). Dublineska to hybryda powieści i eseju. Fabuła zanika, tak jak zanikają bohaterowie pod natłokiem mnogości odniesień literackich. Jest to rodzaj fikcji literackiej, która żywi się sama sobą (swego rodzaju literacki kanibalizm). Vila-Matas nie wyznaje zasady, iż czytelnik powinien na czas lektury „zawiesić chwilowo swoją nieufność” (niestety nie pamiętam, czyje to są słowa, zdaje się, że któryś z poetów angielskich tak scharakteryzował pożądaną postawę czytelnika) do świata opisanego w książce, a zamiast tego podkreśla, że literatura jest wytworem sztucznym, pośrednio prosi czytelnika o opinię, kierując się ku narracji krytyczno-eseistycznej, oddając głos prawdziwym postaciom literatury. Literatura przenika rzeczywistość, a rzeczywistość naśladuje literaturę (tajemniczy mężczyzna w płaszczu, który jest symbolem schodzenia Riby w cień życia. Postać fikcyjna zaczerpnięta z Ulissesa, ale realna dla Riby).
Po tym wszystkim, co napisałem nikt chyba nie ma wątpliwości, że książka jest kierowana do bardzo ograniczonego i specyficznego grona odbiorców. Może nawet nie tyle akademików, co do tych osób, które fascynuje literatura jako zjawisko, byt sam w sobie. Jest to powieść z pogranicza teorii i ontologii literatury. Jedno jest pewne – albo ją pokochasz albo Cię zanudzi.
Enrique Vila-Matas, Dublineska, przełożyła Katarzyna Okrasko, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2015.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu Booklips.pl