Tim Burton wraca na ekrany kin, tym razem z filmem animowanym. Tytuł jasno sugeruje wariację na temat historii szalonego doktora Frankensteina. Główny bohaterem jest młody Victor Frankenstein (nazywa się identycznie jak szalony naukowiec z powieści Mary Shelley), którego hobby jest nauka. To jej poświęca cały swój wolny czas. Nie ma przyjaciół, a jego wiernym towarzyszem jest pies – Sparky (ang. iskra – imię znaczące, o czym przekonamy się później). Victor jest całkiem pochłonięty swoimi eksperymentami – nie jest to jeszcze „poważna” nauka, jak nieraz bywa w filmach familijnych, bohater pozostaje raczej w sferze dziecięcych prób zrozumienia świata. Pewnego dnia koleżanka wywróżyła mu z kociej kupy (tak, to nie żart, ale zakręcona inwencja Burtona), że spotka go coś szczególnego. Rzeczywiście spotyka go wielkie nieszczęście – jego ukochany pies ginie pod kołami samochodu. Victor wiedziony tęsknotą za swoim przyjacielem próbuje go odzyskać. Pod wpływem przeprowadzonego eksperymentu na lekcji fizyki, Victor postanawia ożywić Sparky`ego za pomocą pioruna. Udaje mu się to, ale trudno będzie ukryć, że jego pupil wrócił do świata żywych.
Film powstał na kanwie jednej z najpopularniejszych powieści grozy, ale horrorem nie jest. Pozostaje bardzo pogodną opowieścią o miłości, tęsknocie i przyjaźni, obficie okraszoną czarnym humorem, a co najważniejsze – wspaniale równoważy obie skrajności. Frankenweenie jest utrzymany w konwencji baśni – jest bogaty w elementy fantastyki; opowiada o niezwykłych zdarzeniach, nadnaturalnych postaciach i zjawiskach. Równie swobodnie przekraczających granice między światem poddanym motywacjom realistycznym a sferą działania sił nadnaturalnych. Schemat fabuły znakomicie wpisuje się w teorię tegoż gatunku – bohater na początku łamie jakiś zakaz bądź ustaloną regułę, następnie musi odbyć podróż, aby naprawić swe błędy, a w końcu ponosi konsekwencje swych czynów. Co też charakterystyczne jest w baśni i w filmie – wygląd ludzi wskazuje na ich osobowość. Zauważymy szybko, że osoby szczupłe, a raczej o patykowatej budowie ciała są pozytywnymi bohaterami filmu, a osoby z defektami fizycznymi mają też jakiś defekt moralny. Garbaty, tłusty, o pustym spojrzeniu, chytrym wyrazie twarzy – tacy właśnie są adwersarze Victora, którzy próbują wykorzystać jego osiągnięcie dla własnych korzyści. Nie jest to jednak wada filmu, ale konsekwencja przyjęcia konwencji baśniowej. Burton puszcza do widzów oko przekonując, że nie potrzeba niejednoznacznych moralnie bohaterów, aby stworzyć wciągającą i pasjonującą historię. Nie jest to wadą i w żaden sposób nie umniejsza też wartości filmu. Wiemy, kto jest postacią pozytywną, kto negatywną, ale nie wiemy, jak się skończy historia.
Frankeenweenie jest solidnie zrealizowanym filmem, wpisującym się w jungowski model baśni jako snu nieświadomości zbiorowej. Realizuje też schemat gatunkowy: wpierw następuje przedstawienie bohaterów, następnie ekspozycja, czyli przedstawienie tematu i wejście w zasadniczą fabułę. Bohater wpada w „martwy punkt” – stan, w którym zostają zahamowane procesy życia psychicznego, samorealizacji. Tak właśnie czuje się Victor po utracie Sparky`ego – niezdolny do czynu po dezintegracji psychiki. Potrzebował bodźca, aby podjąć podróż w poszukiwaniu utraconego szczęścia. Później następuje część zwana perypetiami (czyli akcja baśni) oraz rozwijanie przygód bohatera aż do punktu kulminacyjnego, a w końcu rozwiązanie, czyli „dobra katastrofa” – osiągnięcie pełni i szczęśliwe zakończenie (choć trzeba przyznać – trochę przesłodzone). Baśnie z definicji to czarodziejskie zwierciadła, ukazujące symboliczne przejawy naszego wewnętrznego jestestwa oraz etapy, jakie musimy pokonać, aby osiągnąć dojrzałość. I właśnie tego doświadcza Victor. Jedyną różnicą może być to, że nie ma wyraźnego morału całej historii, jak było na przykład w animowanej baśni dla dorosłych – Koralina i tajemnicze drzwi. Myślę, że rolę morału przejęło tutaj katharsis – oczyszczenie, które ma miejsce w finale. Jak to w baśniach bywa, występują też metafory. Metaforą nauki zdaje się być postać profesora Rzykruskiego, nauczyciela fizyki Victora. Posiada on niezwykłą wiedzę, która porywa Victora, ale jest w nim też coś niepokojącego. Choć jest postacią szczupłą z patykowatymi kończynami, co wskazuje na jego pozytywny charakter, to tkwi w nim jakiś element grozy. Jego imię brzmi Menace , a głowa jest bardzo pociągła i wraz z fryzurą tworzy kształt zbliżony do grzyba atomowego (podobieństwo jest szczególnie widoczne, kiedy stoi tyłem). Jest to prosta metafora, ale prawdziwa – nauka może służyć w tej samej mierze dobrej sprawie, jak i siać zniszczenie.
Pod względem wizualnym Frankenweenie przypomina bardzo Coralinę – postaci są jakby ulepione z plasteliny, z karykaturalnie powiększonymi głowami i patykowatymi kończynami. Ale słuszniejsze będzie raczej porównanie do pierwszej kreskówki zrealizowanej przez Burtona, czyli Vincenta. Kreskówka z 1982 roku została wyprodukowana jego własnym nakładem, gdyż żadna wytwórnia nie chciała partycypować w przedsięwzięciu młodego dziwaka (dziwakiem jest nadal, ale nie takim młodym). Frankenweenie natomiast jest powrotem i rozwinięciem historii, którą Burton już wcześniej zekranizował w 1984 roku jako film krótkometrażowy. Napisałem wcześniej, że Tim Burton jest dziwakiem, ale sens, w jakim użyłem tego słowa nie powinien być pochopnie przyjęty jako obraźliwy. To właśnie dzięki temu dziwactwu (czy może lepiej będzie, jeśli użyję określenia: bogatej i niesztampowej wyobraźni) mogliśmy podziwiać takie dzieła jak Edward Nożycoręki, Sweeney Todd, Jeździec bez głowy, i to właśnie talent oraz niezwykła wyobraźnia reżysera zaowocowały pierwszym Batmanem – niezwykle mrocznym, sugestywnym i w mojej opinii najlepszym filmem o człowieku-nietoperzu, jaki powstał do tej pory. Frankeenweenie wpisuje się w tę zakręconą, malowniczą twórczość i nie zawodzi – spodoba sie zarówno dzieciom, jak i dorosłym.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu NoirCafe.pl