Jimi Hendrix. Oczami brata

Bóg zszedł na Ziemię, wziął gitarę do ręki i przez cztery lata głosił swoją ewangelię muzyki. Zdobył setki tysięcy wyznawców, którzy do dzisiaj niosą w sercu przesłanie jego życia i twórczości. Legenda nigdy nie zostanie zapomniana, będzie powtarzana z pokolenia na pokolenie, a kto może nam lepiej opowiedzieć historię Jima niż jego brat?

Oczami brata to opowieść o dwóch braciach z perspektywy jednego z nich. Obaj urodzili się w Seattle; obaj mieli kłopoty z prawem i spędzili czas w armii oraz w więzieniu. Różnica była jednak taka, że Jimi znalazł zbawienie w muzyce i stał się bogiem rocka, a jego młodszy brat uległ życiu pełnemu narkotyków i przestępczości. Wychowywali się bez matki, pod okiem ojca – alkoholika i hazardzisty. Mieszkali w nędzy, nie zawsze mieli śniadanie – lodówka zwykle świeciła pustką. Aby móc cokolwiek zjeść, pracowali od najmłodszych lat na polu bądź zbierali złom i aluminium. Nędza była treścią ich życia, dzieciństwo – czasem wielkiej smuty. „Kiedy już zaczęły się zajęcia, tata zażądał, żebyśmy po szkole przychodzili od razu do domu, zamykali drzwi na klucz, spuszczali żaluzje i siedzieli po ciemku. Dybali na nas ludzie z opieki społecznej, a nie zamierzał dawać im szansy na nieczyste zagrywki podczas swojej nieobecności. W ten sposób siedzieliśmy w ciemnym domu…”[1]. Oderwaniem od przygnębiającej rzeczywistości miała stać się dla młodego Jamesa muzyka. Pewnego dnia rozkręcił radio tranzystorowe, które stało w kuchni. Powyciągał z niego wszystkie kable, odbiornik i tarczę częstotliwości i przyglądał się uważnie każdemu z tych podzespołów z wyraźnym zakłopotaniem i niezadowoleniem – spodziewał się czegoś bardziej magicznego, mistycznej tajemnicy. Na pytanie wściekłego ojca, dlaczego to zrobił, odpowiedział: „Szukałem muzyki”. Jego marzeniem było kupno gitary.

Pierwsza gitara elektryczna powstała przez przymocowanie przetwornika kupionego w sklepie muzycznym do starej gitary akustycznej, którą James zakupił od sąsiadki. Skleił swój twór taśmą, aby wynalazek trzymał się całości. Jednak pojawił się kolejny problem – nie miał do czego podłączyć kabla prowadzącego z przetwornika. Na wzmacniacz Hendriksów nie było stać, dlatego chłopcy wykorzystali stary, dawno nieużywany gramofon. Tak powstał pierwszy zestaw, na którym zagrał Buster (tak kazał siebie nazywać Jimi). „Gdyby potwór Frankensteina był gitarą, to wyglądałby jak instrument Bustera”[2] powiedział Leon. Brat był pierwszym pokrzywdzonym pasji Jamesa. Ze względu na brak odpowiednich narzędzi i materiału aby przyszły król rocka mógł grać na swoim sprzęcie, Leon musiał trzymać kable, przez które przechodziło napięcie. Ale to nie było ważne. Istotne było tylko to, że z głośników płynęły słodkie tony gitary. Struny trącane palcami Bustera  rodziły dźwięki, Jimi czuł, że „słodka muzyka spływa mu przez koniuszki palców, a on chciał ją tylko pieścić, dotykać, czuć, chwytać, jakby była czymś namacalnym”[3]. „W końcu znalazł to, czego szukał przez całe życie. Gitara pozwalała mu wyrazić najgłębsze uczucia, o których nigdy nie rozmawiał. Dzięki niej był w stanie wyzwolić duszony w sobie gniew. Wszystkie silne emocje, o których nie potrafił rozmawiać, przekazywał za pomocą gitary”[4].

W 1961 roku James został zwerbowany do armii. W wojsku miał wypadek podczas skoku ze spadochronem, dzięki czemu został wcześniej zwolniony ze służby. Do domu nie wrócił. Bardzo długo rodzina nic nie wiedziała o jego losach, aż któregoś dnia Leon usłyszał w radiu Hey Joe. Nie był świadomy, że słyszy głos swojego brata i dźwięki gitary trzymanej przez niego w rękach, aż spiker wyjaśnił, że jest to singiel promujący płytę The Jimi Hendrix Experience. Wtedy też Leon dowiedział się, że jego brat zmienił imię na Jimi. Ten dzień był jak objawienie. Oczywiście razem ze sławą pojawiły się pokusy materialne – pieniądze, narkotyki, gotowe na wszystko fanki. Podobno od swojego agenta dostawał na bieżące wydatki jedynie 50 dolarów dziennie, ale nigdy się nie skarżył. Nie miał wielkich potrzeb, wszystko, czego potrzebował, miał ze sobą. Od czasu do czasu dał się jednak skusić narkotykom, które podsuwali mu fani i przyjaciele – była to epoka wolnej miłości, eksperymentowania ze środkami pobudzającymi i odurzającymi. Jimi korzystał z wdzięków pięknych kobiet i pobudzających właściwości LSD, jednak pozostał do końca wierny swojej największej miłości – muzyce.

Jimi Hendrix nie czuł się dobrze, stojąc przed tłumem ludzi bez gitary w ręce. Przez muzykę i jedynie przez nią potrafił się wyrazić, przekazać swoje emocje, myśli i uczucia. Muzyka była jego ewangelią, a improwizacje, podczas których odpływał świadomością w bezczas – psalmami. Po miastach i wsiach wieść niesie, że Jimi powróci na Ziemię do swoich akolitów i znów chwyci za gitarę, aby uwolnić ludzkość ze szponów szarej rzeczywistości, i przeniesie ją do nieba muzyki.

 

Leon Hendrix, Adam Mitchell, Jimi Hendrix. Oczami brata, tłumaczenie Mateusz Kopacz, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2014.

 

Jako errata do biografii niech posłuży tekst piosenki Chucka Berry`ego Johnny B. Goode, którą Jimi wykonał wręcz genialnie. Tekst opowiada o chłopcu, który nie nauczył się dobrze czytać i pisać, ale tak wspaniale grał na gitarze, że wszyscy przystawali, aby przysłuchiwać się jego grze. Tak samo Jimi Hendrix – wychował się w nędzy, zmagał się od najmłodszych lat z przeciwnościami losu, ale dzięki wytrwałości i namiętności do muzyki dotarł na szczyt. Był nie tylko wirtuozem, geniuszem, lecz także obdarzonym iskrą bożą muzykiem.

 

Johnny B. Goode

Deep down in Louisiana, close to New Orleans,

Way back up in the woods among the evergreens,

There stood a log cabin made of earth and wood

Where lived a country boy named Johnny B. Goode

Who never ever learned to read or write so well,

But he could play the guitar just like a ringin’ a bell.

 

He used to carry his guitar in a gunny sack,

Go sit beneath the tree by the railroad track.

Old engineers would see him sittin’ in the shade,

Strummin’ with the rhythm that the drivers made.

When people passed him by they would stop and say,

’oh, my but that little country boy could play’

 

His mother told him, 'someday you will be a man,

You will be the leader of a big ol’ band.

Many people comin’ from miles around

Will hear you play your music when the sun go down.

Maybe someday your name’ll be in lights,

Johnny B. Goode tonight

 

Tekst pierwotnie ukazał się w portalu NoirCafe.pl

 

[1] s. 53.

[2] s. 104.

[3] s. 110.

[4] s. 111.

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *