V’ger… oczekuje odpowiedzi.
Odpowiedzi? Ale ja nie znam pytania!
Pełnometrażowy film, którego pełna nazwa brzmi: „Star Trek: The Motion Picture”, został nakręcony przez Roberta Wise`a, a powstał na kanwie niezwykle popularnego wówczas serialu. Opowiada o przygodach śmiałych eksploratorów, którzy – niczym pionierzy w XV wieku przemierzający oceany w poszukiwaniach nowego lądu – podróżowali statkiem kosmicznym USS Enterprise przez pustkę kosmosu. Ich celem było, jak mówi motto serii: „Dotrzeć tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł”. Okazało się, że film nie tylko opowiadał pasjonującą przygodę będącą udziałem załogi statku kosmicznego Floty, lecz także próbował uchylić rąbka tajemnicy istnienia, nie tyle stawiając tezy i przedstawiając interpretację rzeczywistości, ile zadając ważne pytania i zgłębiając niedotykane dotychczas obszary ludzkiej świadomości (mając za materiał porównawczy świadomość nieludzką). Wykroczę nieco poza pierwszy pełnometrażowy film, aby zgłębić bardziej problematykę. Mam nadzieję, że nie wpłynie to na jasność i ciągłość wywodu.
Już na samym początku pierwszego „Star Treka” zmierzamy się z tajemnicą. W kierunku Ziemi zmierza gigantyczny obiekt, który niszczy po drodze statek kosmiczny Klingonów. Kapitan Enterprise`a James Kirk wyrusza, aby przechwycić intruza, zanim ten dotrze do planety. Wielki obłok przechwytuje ziemski statek i pochłania do swojego wnętrza, a obca sonda porywa jednego z członków załogi. Kirk wraz ze Spockiem próbują ustalić, z jakiego rodzaju bytem mają do czynienia. Wydaje się to szczególnie ważne dla Spocka, który w obcym wyczuwa bratnią duszę, istotę do granic logiczną i o niezmierzonej wiedzy. Spock, wiedziony poczuciem jedności z nieznanym bytem, wychodzi w przestrzeń kosmiczną i wlatuje do wnętrza chmury. Kiedy wraca, okazuje się, że udało mu się nawiązać kontakt mentalny z chmurą. To doświadczenie niemal go zabiło. Pierwsze, co mówi, to przerażające w tych okolicznościach słowa: „To żyje”.
Obiektem zbliżającym się do Ziemi okazuje się jakaś bliżej niezidentyfikowana forma życia. Idealnie logiczna, o ogromnym zasobie wiedzy, zimna i wyrachowana, a przy tym czująca potrzebę dalszego doskonalenia. Przemierza wszechświat, niszcząc wszystko na swojej drodze. Jak na film science-fiction takie rozwiązanie na nawiązanie fabuły jest dosyć wtórne i schematyczne, ale o wyjątkowości tego dzieła decyduje cel wędrówki istoty, ponieważ – jak się okazuje – poszukuje ona odpowiedzi na pewne pytanie. Niestety, nie chce wyjawić, jak ono brzmi. Dopiero po tym, kiedy obcy wysyła sondę na pokład Enterprise`a, okazuje się, że V`ger chce spotkać swojego stwórcę, aby go zapytać o powód i cel swojego istnienia. To właśnie pytanie było powodem jego peregrynacji po wszechświecie. Staje się to nie tylko punktem wyjścia do dalszego rozwoju akcji, lecz także przyczynkiem do fascynujących rozważań na temat istoty człowieczeństwa, samodoskonalenia, a nawet więcej – powodów istnienia wszelkich bytów. Zaczyna się od mocnego uderzenia, kiedy bardzo ciekawymi spostrzeżeniami dzielą się bohaterowie filmu:
Spock: V’Ger musi ewoluować. Jego wiedza osiągnęła granice tego wszechświata i musi ewoluować. Czego wymaga od jego boga, lekarza, to odpowiedź na pytanie: „Czy jest tam coś więcej”?
McCoy, M.D.: Co jest tam więcej niż wszechświat, Spock?
Decker: Inne wymiary. Wyższe byty.
Spock: Istnienia, które nie mogą być udowodnione logicznie. Dlatego V’Ger jest niezdolny uwierzyć w nie.
Kirk: To, czego potrzebuje, aby się rozwijać… to ludzka jakość. Nasza zdolność do wykroczenia poza logikę.
Decker: I połączenie ze swoim stwórcą może to wypełnić.
V`ger poszukiwał swojej tożsamości, próbując dotrzeć do źródeł. Spock zwrócił uwagę na to, że „każdy z nas w pewnym etapie życia wchodzi w jakąś rolę, kimś się staje – ojcem, bratem, Bogiem… i pyta: <<Dlaczego tu jestem? Kim powinienem być?>>”. Te pytania są bezpośrednim powodem do poszukiwań sensu i wartości, które staną się drogowskazem w życiu. Podstawa moralności oryginalnej serii mieści się gdzieś między Arystotelesowskim pojęciem cnoty a stoickim utylitaryzmem Spocka. Trzy główne postaci serii: Kirk, Spock i McCoy mogą być natomiast odbierane jako uosobienie platońskiej idei potrójnej natury duszy – ducha, rozumu i irracjonalnych dążeń. Wydaje się przez to, że autorzy Star Treka, a tym samym bohaterowie, tkwili w dualistycznym świecie, budowali świat, który z jednej strony oddala się od Boga na rzecz ludzkości, z drugiej – w którym cały czas tkwi poczucie konieczności nadrzędnego celu i pożądanie Absolutu. To połączenie sprzeczności jest bodźcem naturalnej dla ludzi konieczności eksplorowania oraz poznawania tajemnic wszechświata. Motyw ten odnajdujemy już w motcie serialu, które mówi „zmierzaj tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł”. Widać też nieodpartą potrzebę zmierzenia się z tajemnicą. Star Trek promuje światopogląd oparty na wiodącej roli rozumu, nauki i logiki w poznawaniu świata i doskonaleniu się ludzkości. To prowadzi do uznania istnienia uniwersalnych norm etycznych, które wykraczają poza religię i kulturę. Większość fanów może nie identyfikować się z nimi, ale te idee są obecne nie tylko w pierwszym filmie pełnometrażowym, lecz także w całym uniwersum Star Treka. Są one zaczerpnięte z humanizmu (bazującego na ciągłym poszukiwaniu) oraz ateistycznego egzystencjalizmu. V’Ger rozpoczął swoją podróż z powodu teleologicznego kryzysu – nie widzi celu ani powodu istnienia. Kirk mówi: „Myślę, że daliśmy mu możliwość stworzenia swojego własnego celu w życiu, z dala od naszych ludzkich słabości”. Nie jest też tak, że humanistyczna filozofia Star Treka, odrzucająca nadprzyrodzonego Boga, pozostaje ściśle ateistyczna. Poniekąd właśnie humanizm staje się religią, jeśli spojrzymy na to jak na ogromną, kosmiczną wiarę w ludzkość. Możemy to prześledzić szczególnie w „Star Trek V: Ostatnia Granica”. Kiedy „Bóg” Syboka okazuje się demoniczną istotą, McCoy zastanawia się, czy Bóg naprawdę jest gdzieś „tam” we wszechświecie. Kirk odpowiada mu, że być może Boga nie ma w kosmosie, ale jest „w ludzkim sercu”. Z pewnością ta deklaracja znajdzie oddźwięk w sumieniu widza. Bez względu na to, czy wierzymy, że Bóg jest osobą panującą w niebie, czy uważamy Boga za uosobienie pewnych praw natury albo też nie wierzymy w jego istnienie, chyba każdy się zgodzi, że szukać Absolutu nie warto gdzieś w przestrzeni kosmicznej, ale należy zacząć od człowieka. Bliska nam tradycja katolicka mówi o tym, że Bóg mieszka w sercu każdego z nas, a Immanuel Kant powiedział kiedyś w zachwycie: „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. To właśnie prawo moralne, naturalne dla człowieka, a które nie wymaga odnoszenia się do autorytetów nadprzyrodzonych może być w jakiś sposób określane boskim pierwiastkiem, choć nie w sensie deistycznym. W jednym z odcinków serii „Next Generation” Picard mówi do androida Daty, że sens życia nie jest czymś, co można znaleźć w książce albo przejąć od kogoś. On nie istnieje w racjonalnym sensie. Nie możemy zatem znaleźć sensu życia inaczej niż w sobie. W dyskusji nad Borgami padają słowa będące parafrazą Kanta, kiedy ten mówił, że autonomiczne jednostki potrafią rozpoznać dobro i zło bez potrzeby odwoływania się do zewnętrznych autorytetów, takich jak prawo świeckie bądź religijne. Star Trek w swojej filozofii odrzuca moralność, której podstawą byłby Absolut, ze względu na wrażliwość humanistyczną. V`ger poszukiwał Stwórcy w przestrzeni kosmicznej, ale go tam nie znalazł. Dla ścisłości – znalazł swojego stwórcę, ale nie Absolut, którego w istocie poszukiwał.
Pierwszy „Star Trek” mógł być dramatyczny i poruszający. Napięcie było wspaniale rozciągnięte na cały film, wzbudzało u widzów potrzebę katharsis, które jednak nie nastąpiło. Finał przerodził wspaniałe widowisko w rozczarowanie, a powód tego był najbardziej prozaiczny: niedopracowany scenariusz. Można odszukać w internecie informacje o tym, że scenariusz był pisany w trakcie kręcenia zdjęć, i choć był ustalony dzień, w którym miał paść ostatni klaps na planie, scenariusz nie był ukończony. Brakowało finału. Dwóch ludzi walczyło o swoją wizję, siląc się na zrobienie z filmu głębokiego filozoficznego poematu, a to się nie udało. Twórca serii Gene Roddenberry oraz koproducent Harold Livingston nie mogli dojść do porozumienia, jak powinna zakończyć się ta podróż, i wybrali chyba najgorzej jak mogli. Widz czekał na rozwiązanie i ukojenie emocji, na katharsis, a dostał wydumany i nieprzekonujący finał. Wielka szkoda.