Uważam Szczepana Twardocha za jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy współczesnych i jakkolwiek byłem zachwycony Morfiną, Wiecznym Grunwaldem czy też Drachem, to Król trochę mnie zawiódł. Chyba w głównej mierze z tego powodu, że autor odszedł od formuł nowatorskich na rzecz prozy bardziej przystępnej. Byłem też zawiedziony Balladą o pewnej panience ale to z innego powodu – po prostu był to zbiór krótkich form, będących próbami bardziej niż pełnoprawnymi, kanonicznymi (o ile można już mówić o jakimś kanonie) utworami. Mógłbym powiedzieć, że Królem Twardoch się skomercjalizował ale jego wcześniejsze książki sukcesem komercyjnym już były, zatem tak nie powiem ale w mojej opinii powieść ta coś jednak zmieniła w recepcji jego twórczości.
Mimo wszystko z niecierpliwością czekałem na Królestwo, od kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje, że pisarz pracuje nad nową książką. Projekt okładki wyraźnie nawiązuje do Króla, a umieszczone na pierwszej stronie agresywne sylwety najsłynniejszych (zaraz po brytyjskich Spitfire`ach) samolotów Drugiej wojny światowej – niemieckich Junkersów 87, ze złowieszczymi czarnymi krzyżami na kadłubie i jeszcze bardziej złowieszczą swastyką na ogonie sugerują też czas akcji. Znajdujemy się zatem w Warszawie pod niemiecką okupacją, kiedy to już stało się jasne i namacalne, że nienawiść i przemoc rasowa, która wbiła swoje szpony w Polskę u schyłku II RP była jedynie preludium do kataklizmu, który dopiero miał nadejść za sprawą nazistów. Bohaterem powieści nie jest jednak Jakub ale Ryfka, która musi walczyć o przetrwanie własne oraz swojego syna, Dawida.
Narratorów w tej książce jest dwóch. Są to Ryfka oraz Dawid; mówią naprzemiennie ale ich narracja zaczyna swój bieg w różnych miejscach i w różnym czasie. Ryfka rozpoczyna swoją opowieść w środku wojny; w obróconej w gruzy, ale jeszcze nie zrównanej z zmienią Warszawie, na chwilę przed wybuchem Powstania w getcie. Dawid natomiast cofa się dalej, aż do ostatnich miesięcy przed wojną; opowiada z perspektywy dziecka o tym, jak wyglądały ostatnie dni przez wybuchem wojny; opowiada nade wszystko o tym, jak jego ojciec, król kryminalistów ubiera mundur, wiedziony wewnętrzną koniecznością i niewypowiedzianą nigdy ale szczerą – jak się wydaje – miłością do miasta, które go nienawidziło.
Choć w zdecydowanej większości czasu narracja jest opowiadana w czasie teraźniejszym, w naturalnym toku mowy, z tak wieloma detalami, że wydaje się, iż wydarzenia dzieją się w czasie, w którym trwa o nich opowieść, to Ryfka czasami wybiega w przyszłość. Dawid również. Wiedzą, co się stało z poszczególnymi postaciami po zakończeniu wojny, mają wiedzę na temat przyszłych wydarzeń. Nie wydaje mi się, aby była to oznaka wybitnych zdolności antycypacji bohaterów ani jasnowidzenia – bądź co bądź mamy do czynienia z literaturą realistyczną – ale raczej jest wyrazem faktu, że wydarzenia są przez narratora (narratorów) opowiadane z perspektywy czasu; są wynikiem sięgania do zasobów pamięci, do żywych jeszcze wspomnień, pełnych szczegółów, detali i pobudzających silne emocje, a od czasu do czasu również refleksje. To by znaczyło, że ta perspektywa czasu raczej odległa nie jest. Wspomniane skupienie na detalu jest też typowe dla pisarstwa Twardocha, pieczołowite opisywanie szczegółów przedmiotu, jego faktury, kształtu sprawia, że jego proza jest bardzo osadzona w konkrecie, a to, co widzi i dotyka narrator pojawia się przed oczami i pod palcami czytelnika.
Warszawa przed wojną i Warszawa po wybuchu wojny to dwa różne światy. Dwie rzeczywistości. To, co wcześniej miało znaczenie, teraz go niema; co miało sens, teraz ma sens całkiem inny. W tym przenicowanym świecie priorytetem stało się po prostu przetrwanie. Nie chodzi nawet o zachowanie godności, o ideały. Pozostał w niej już tylko pierwotny, zwierzęcy instynkt przetrwania. O ideały można walczyć wtedy, kiedy organizm nie trawi sam siebie z głodu. Ważne jest tylko „tu i teraz”, a najważniejsze: „ja i Dawid”.
Jak w każdej poprzedniej książce Szczepana Twardocha, tak i w Królestwie wraca – z podwójną siłą – temat tożsamości i życia na granicy światów. Jak pamiętamy, w Morfinie Konstanty Willemann dla Niemców był Polakiem, a dla Polaków Niemcem i żyjąc w rozkroku między tymi dwiema nacjami, nie należał do żadnej. W Królu rezerwa Polaków wobec Żydów była spowodowana ich podejrzliwością wobec wszystkiego, co pochodzi z zewnątrz, co nie jest z dziada pradziada związane z „Polskością” – jakkolwiek by jej nie rozumieć. Asymilacja była i jest niemożliwa.
Ojciec spoważniał wtedy i powiedział, że skoro żyjemy między Polakami, to nie zapominając swojego języka, musimy po polsku mówić nawet lepiej niż Polacy. Musimy być od nich mądrzejsi, silniejsi i lepiej kształceni, zręczniejsi, inteligentniejsi i przebieglejsi. Każda nasza porażka jest natychmiastową klęską. Każde zwycięstwo jest niepewne. Dlatego musimy zawsze wygrywać.
Być Żydem w przedwojennej Polsce oznaczało aspirować do bycia Polakiem. Z uwagi na to, że dla „rodowitych” Polaków asymilant był zawsze tym z zewnątrz i przez to kimś podejrzanym, Żydzi musieli się starać bardziej, być bardziej polskimi niż sami Polacy. Nie chodziło o dorównanie, o osiągnięcie pewnego poziomu ale o przekroczenie go i pozostawanie stale powyżej górnej granicy „polskości”. Najmniejsze uchybienie, czy też słabość była natychmiast dostrzeżona i wytknięta. Ta „polskość” o którą się starali była ideałem, którą musieli osiągnąć, a ideały – jak to wynika z ich natury – są nieosiągalne, można do nich jedynie dążyć. Ciągle trzeba o coś walczyć, ciągle coś udowadniać, a i tak przy najmniejszym błędzie „oni” (Polacy; u Jakuba i Ryfki zawsze w opozycji do „my”) będą patrzyli z góry na Nie-Polaka. Tragedią rodziny Szapiry było to, że asymilacja była niemożliwa, nieosiągalna i z tego względu swoją tożsamość definiowali poprzez opozycję, poprzez to, kim nie są i nie będą, a nie kim są. W czasie wojny Żydzi już nie tylko są gorszą kategorią obywatela, gnębioną przez bojówki narodowe; teraz samo bycie Żydem jest wyrokiem śmierci. Toteż tragizm Ryfki jest jeszcze większy, gdyż dla Polaków jest tylko Żydówką, obcą w ich kraju, z kontakt z którą grozi śmierć; a dla Niemców nie jest nawet człowiekiem.
Niewątpliwą siłą książki jest też szereg ciekawych, nieszablonowych bohaterów pobocznych. Nie mogę powiedzieć: „bohaterów epizodycznych”, ponieważ bohater epizodyczny to raczej taki bohater, który pojawia się, odgrywa swoją małą, drugorzędną bądź niemal nic nieznaczącą rolę i znika. U Twardocha bohaterowie poboczni, choć nie są obecni na kartach powieści długo, to wwiercają się w mózg, w rozum i pozostają w nim długo. Nie znikają, ale trwają jak pogłos. Dzieje się tak przede wszystkim z uwagi na fakt, że żaden z bohaterów nie jest jednoznaczny; są skomplikowani, prowadzeni różnymi motywacjami. Najczęściej oczywiście motywacją jest instynktowna konieczność przetrwania wojny, ocalenia ciała ale właściwie każdy różni się w sposobie, w jaki chce to zrobić. Niektórzy z własnej woli dokonują okropnych rzeczy, niektórzy robią je, ponieważ zostali wrzuceni w tryby Historii, która ich przytłacza i nakazuje płynąć z prądem ciemnego źródła. I trudno jest kogokolwiek potępiać. Przeciwnie – choć narrator nie wartościuje zachowań ludzkich (a przynajmniej nie czyni tego często), to ich wyboru wydają się być przynajmniej w części zrozumiałe, biorąc pod uwagę w jakiej sytuacji się znaleźli. Nie oznacza to jednak, że nie będzie w powieści takich wydarzeń, po których czytelnik bliski jest zwątpienia w to, czy wszystko można zrozumieć albo uzasadnić. Twardoch kilka razy zbliża się do granicy kontrowersji. Na spotkaniu autorskim, które odbyło się w Teatrze Powszechnym mówił o tym, że najważniejsze w literaturze jest to, co się dzieje na granicy tego, co można i tego, czego nie można opisywać. Ta granica jest bardzo cienka i łatwo ją przekroczyć, natomiast ta granica też nie jest wyznaczona jednoznacznie. Dla jednej osoby może przebiegać w innym miejscu, niż dla drugiej.
Wracając do wątku, który poruszyłem na początku – w moim mniemaniu Król w jakimś stopniu miał na celu wyjście na szersze wody, dotarcie do większego grona odbiorców, dlatego autor zrezygnował z elementów prozy eksperymentalnej i postanowił popracować nad większą przejrzystością, rezygnując m.in. z głębokich stylizacji językowych i gramatycznych (vide: Wieczny Grunwald), elementów metafizycznych, czy też metafizycznopodobnych (Drach). Wciąż strategia narracyjna w jakiś sposób nawiązuje do strumienia świadomości (Morfina i inne); czytelnik znajduje się w głowie bohatera i słyszy jego myśli; tym niemniej wydaje mi się, że ten chaos ludzkich myśli jest tutaj trochę mniejszy, bardziej uporządkowany.
Co prawda te wszystkie „udziwnienia” sprawiały, że lektura była bardziej wymagająca ale za to jak cudownie odświeżająca i odkrywcza. W Królu Twardoch postawił pierwszy zdecydowany krok w kierunku realizmu (nie licząc latającego wieloryba); w Królestwie kontynuuje podróż tą ścieżką, już całkowicie odrzucając elementy ponadnaturalne. Wygląda na to, że samo życie i natura ludzka są wystarczająco zagadkowe. Chyba też jest tak, że lepiej iść do przodu, nawet jeśli to oznacza zmiany, aniżeli stać w miejscu. Tym bardziej, że Królestwo jest powieścią doskonałą i ten ostateczny już chyba zwrot autora w stronę realizmu jej nie ujmuje.
Szczepan Twardoch, Królestwo, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.