Rafał Siemko: Pytanie być może mało oryginalne, ale skąd Pan bierze pomysły do swoich powieści? Co jest najpierw – ogólny zarys fabuły, bohater, jakiś pojedynczy wątek, który później rozwija się w całą powieść?
Jakub Małecki: Zwykle jest to pojedynczy wątek, a nawet mniej – pojedyncza scena. Często pierwszym impulsem okazuje się jakiś obraz, zdjęcie, zasłyszana rozmowa. Na przykład nie tak dawno temu po obejrzeniu obrazu Malczewskiego pod tytułem „Sztuka w zaścianku” napisałem opowiadanie o namalowanych na nim postaciach. W przypadku „Dygotu” wszystko zaczęło się natomiast od zdjęcia Brenta Stirtona przedstawiającego pięciu niewidomych chłopców albinosów. Fotografia mocno utkwiła mi w pamięci. Zacząłem zastanawiać się nad sposobem postrzegania świata przez osoby inne, naznaczone i wykluczone. Do tego doszły rozmaite historie rodzinne, które miałem w głowie od dawna, i tak narodził się pomysł na „Dygot”.
R.S.: W „Dygocie” z jednej strony istnieją motywy tzw. „realizu magicznego” jak na przykład przepowiednie czy też klątwy, które się spełniają. Jednakże te motywy nie są tak bardzo wyraźne i podkreślane w fabule ani narracji, według mnie są zarysowane subtelnie. O wiele bardziej wyraźna jest ciemnota ludności wiejskiej, która nie potrafiąc zrozumieć zjawiska przypisuje mu wszystko, co najgorsze. Czy nie jest tak, że bardziej od ciemnych mocy powinniśmy się obawiać ignorancji?
J.M.: Oczywiście, że tak. Straszni są ludzie, a nie potwory. Bać się powinniśmy ciemnoty i ślepej furii losu, a nie klątw czy przepowiedni. Ja w ogóle mam wrażenie, że zwrot „realizm magiczny”, który pojawia się w omówieniach „Dygotu”, jest nadużywany. Przecież, jak pan zauważył, w powieści nie ma to wszystko większego znaczenia. To ludzie interpretują swoje losy tak, żeby zobaczyć w nich jakiś sens. Bohaterowie mojej powieści woleliby pewnie uznać, że to czarny kot jest przyczyną danego nieszczęścia niż przyznać, że coś złego przydarzyło im się bez konkretnej przyczyny. Zresztą, dotyczy to chyba nie tylko fikcyjnych Geldów i Łabendowiczów. Każdy z nas chce wierzyć, że jego życie ma sens.
R.S.: Aczkolwiek w powieści istnieje przeczucie świata poza naszym światem. Czegoś, co istnieje pod podszewką rzeczywistości.
J.M.: Dokładnie tak. Ja naprawdę miewam wrażenie, że pod tą całą zbieraniną składającą się na widzialną rzeczywistość pulsuje jakaś szalona, ślepa siła. Nie wiem, co to właściwie jest i nigdy się nie dowiem. Może właśnie dlatego wciąż chce mi się pisać. Jako czytelnik szukam w książkach czegoś więcej niż real – może to być tylko jedna scena na kilkuset stronach, jak na przykład we wspaniałej powieści „Sweetland” Michaela Crummeya – i mam nadzieję w swoich powieściach oraz opowiadaniach również pod tę podszewkę rzeczywistości zaglądać. Nawet, jeśli widzę tam bardzo niewiele albo prawie nic.
R.S.: Czy utożsamia się Pan ze swoimi bohaterami? Czy do którychś czuje Pan sympatię bądź antypatię?
J.M.: To dość paradoksalne, ponieważ swoim bohaterom gotuję zwykle wiele potworności, ale ja czuję do nich niemal wyłącznie sympatię. Kiedy oglądam w filmie przyrodniczym pościg lwa za antylopą, to nie myślę źle ani o antylopie ani o lwie. Robią, co muszą. Tak samo jest z ludźmi zaludniającymi strony moich książek. Tak jak w prawdziwym życiu, nikt tam nie jest dobry ani zły. Każdy stanowi mieszaninę cnót i przywar. W pewnym sensie lubię więc wszystkich moich bohaterów.
R.S.: Czyli dobro i zło nie istnieje? Czy też ludzie są wypadkową wszystkich „dobrych” i „złych” cech, które w nich istnieją oraz decyzji, które podejmują?
J.M.: To oczywiście banał, ale chodziło mi o to, że nie ma ludzi absolutnie dobrych i absolutnie złych – przynajmniej ja nikogo takiego nie spotkałem.
R.S.: Zastanawiam się, jaką drogą twórczą musiał przejść pisarz, który zaczynał od opowiadań grozy, publikowanych w „Science Fiction, Fantasy i Horror”, czy też w „Nowej Fantastyce”, a przeszedł do pisania powieści obyczajowych. Co sprawiło, że zmienił Pan kurs? To, co recenzenci nazywają „realizmem magicznym” w stosunku do Pana twórczości, wydaje się pozostałością po początkach drogi pisarskiej, z której stopniowo ale konsekwentnie Pan zbaczał i obierał nowy kurs.
J.M.: Przede wszystkim, nie wydaje mi się, żebym dokądś przechodził, albo obierał jakiś nowy kurs. Kiedy pisałem debiutancką powieść pod tytułem „Błędy”, miałem dwadzieścia pięć lat, więc oczywistym jest, że w wieku lat trzydziestu trzech jestem już trochę innym człowiekiem i piszę inne rzeczy. To wszystko. Byłoby fajnie, gdyby ludzie nie dzielili ciągle literatury na fantastyczną, kryminalną, głównonurtową, obyczajową i tak dalej, bo za chwilę będziemy kategoryzować książki po kolorze okładki. Zawarcie w powieści wątków kojarzonych z literaturą gatunkową nie zmienia tej powieści, nie przerzuca jej automatycznie z jednej przegródki w inną.
R.S.: Ma Pan dar opowiadania historii, wspaniale włada Pan materią języka. Czy podgląda Pan warsztat któregoś pisarza po fachu? Czy ma Pan wzór, autorytet?
J.M.: Dziękuję bardzo. Nikogo oczywiście świadomie nie podglądam, ale zdaję sobie sprawę, że każdy, kto coś pisze, nasiąka cześciowo tym, co czyta. Ja sam czytam napadowo, miewam różne fazy. Lubię Steinbecka, Gogola, Mitchella, Lema, McCarthy’ego i Bułhakowa, ale również Tomasza Piątka, Wita Szostaka, Olgę Tokarczuk. Zdarzyło się, że w tym samym czasie czytałem „Wojnę i pokój” oraz „Harry’ego Pottera”. W ogóle kocham J.K. Rowling, ale nie chciałbym pisać tak jak ona. Mam w głowie własny ideał powieści i próbuję się do niego zbliżać.
R.S.: Czy pomogło Panu doświadczenie jako tłumacza literatury? Osoby parające się tym, jakże trudnym rzemiosłem, muszą panować nad słowem.
J.M.: Pierwsze opowiadanie przetłumaczyłem z języka angielskiego, kiedy miałem już wydanych pięć swoich książek, więc przekłady nie miały wpływu na moją, jak to się mówi, twórczość. Wydaje mi się, że praca tłumacza nie pomaga w pisaniu aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Na pewno szlifuje język, ale to chyba tyle. Gdyby było odwrotnie, wszyscy tłumacze wydawaliby w końcu również swoje książki, a tak nie jest. Ja osobiście cieszę się z tego, że po kilku godzinach spędzonych każdego dnia na tłumaczeniu, dalej mam ochotę usiąść do swojej książki. Myślę jednak, że gdybym przez pół dnia zrywał jabłka albo kładł asfalt, to na klawiaturę rzucałbym się później z jeszcze większym zapałem.
R.S.: Czy pisanie dla Pana to hobby, pasja, czy już zawód? Czy słyszy Pan czasem wewnętrzny głos, „natchnienie”, czy pisanie jest raczej ciężką pracą?
J.M.: Kiedy pracowałem jeszcze jako analityk w banku, pisanie było pasją, ale ta pasja pożerała mi coraz większą część codzienności. Oprócz tego zacząłem próbować swoich sił w tłumaczeniu książek z angielskiego. Doba gwałtownie mi się skurczyła i musiałem w końcu na coś się zdecydować. Rzuciłem więc pracę i zająłem się tylko literaturą, co wielu znajomych uznało za decyzję samobójczą. Od tamtej pory pisanie jest więc teoretycznie również moją pracą zawodową.
Co do drugiej części pytania, to akurat w moim przypadku pisanie jest po trosze frajdą, a po trosze mordęgą. Frajda jest zwykle na początku. Wpadasz na pomysł, rozwijasz go w głowie, wyobrażasz sobie bohaterów, spisujesz naprędce kolejne wątki i wszystko zaczyna układać się w całość. Mordęga zaczyna się podczas pisania. To, co wyobrażałeś sobie jako idealną scenę otwierającą powieść, na papierze wygląda znacznie gorzej niż w twojej wyobraźni. Po dwudziestu stronach pierwszego rozdziału nie masz pojęcia, co zrobić, żeby płynnie przejść do drugiego. Bohater zaczyna wydawać ci się nudny, sceny banalne. W ogóle dochodzisz do wniosku, że cały ten pomysł na powieść jest żenujący, że pewnie takich książek są już tysiące. I tak dalej. A potem wpadasz na to, jak połączyć te nieszczęsne dwa pierwsze rozdziały i znajdujesz w swoim bohaterze jakąś wspaniałą cechę. Poprawiasz słabsze sceny. Jesteś zadowolony. I tak w kółko, jak w chorobie dwubiegunowej. Od radości po rozpacz i z powrotem.
R.S.: Jaką rolę według Pana odgrywa dzisiaj literatura?
O rany, to jest pytanie z grubej rury. Nie wiem, nie jestem specjalistą i nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Dla mnie, jako czytelnika, literatura jest najfajniejszą, obok kina, rozrywką. Ja naprawdę uwielbiam czytać książki i rozstawać się na chwilę z rzeczywistością, z tym wszystkim, co mam za oknami. Czasami chcę, żeby literatura wierciła mi w głowie i żeby nie pozwalała mi w nocy zasnąć, ale czasami lubię po prostu przeczytać wciągającą książkę i dobrze się przy tym bawić. Czytam wybitne powieści, ale nie wstydzę się też hurtowo pożerać literaturę popularną. Wstydzić się tego, że książka nam sprawia przyjemność, byłoby głupotą.
R.S.: Dziękuję bardzo za rozmowę.
Wywiad pierwotnie ukazał się w portalu Booklips.pl