Hallgrimur Helgason został przez Wydawnictwo Znak nazwany „Charlesem Bukowskim z Islandii”. To miano zachęciło mnie do sięgnięcia po najnowszą książkę skandynawskiego pisarza – Kobieta w 1000⁰C. Tylko tyle wystarczyło, abym się skusił. I bardzo się cieszę, że tak się stało.
Bohaterem i narratorem powieści jest Herra, osiemdziesięcioletnia staruszka mieszkająca w garażu z małym okienkiem. Sama mówi o sobie, że wegetuje w nim nędznie, jak skasowany samochód. Jej towarzyszami są laptop oraz stary, lekko zardzewiały granat ręczny, który trzyma pod łóżkiem. Leży wciąż na starym łóżku szpitalnym, które jest jedynym meblem w jej lokum. Herra jest obserwatorką rzeczywistości, która dzieje się na zewnątrz, ale też żyje w swoim własnym, wewnętrznym świecie wspomnień oraz historii. Jest to bardzo dziwaczna i cyniczna staruszka, która zwykła mówić, że „tak naprawdę niczego nie obawiamy się bardziej niż pokoju na świecie” oraz że „dorastanie bez bomb spadających z nieba jest nudne”[1]. Na ile jest to szczere wyznanie bohaterki, a na ile gra z czytelnikiem – nie wiem. Być może z tych słów wypływają zgorzknienie i zmęczenie życiem, być może ironia albo to wszystko naraz. Przychylałbym się do tego, że jest to jednak subtelna ironia. Herra przemawia z pozycji doświadczonej kobiety, która niejedno widziała i nic nie jest w stanie ją zaskoczyć. Życie nie jest już dla niej zagadką, wręcz przeciwnie – nauczyła się rozpoznawać każdy absurd, który się na nie składa. Te ironia i dystans wzięły się stąd, że kobieta nie bierze i nigdy nie brała życia na serio. Oto, jak opowiada o swoich emocjach, kiedy zdiagnozowano u niej raka:
Był rok 1991, kiedy usłyszałam od lekarzy mój pierwszy wyrok śmierci, powiedzieli, że przeżyję jeszcze tylko wiosnę. To była przepiękna wiosna. Od siedmiu lat kaszlałam z powodu rozedmy płuc, i to w kilku różnych miejscach, co nie było zbyt korzystne, lecz ja karmiłam ją nikotyną, choć omal nie doprowadziło to do masowych protestów w służbie zdrowia. Potem znienacka doszedł do tego rak i zajmował moją klatkę piersiową jak niemiecki Wehrmacht. „To Blitzrak” wytłumaczyłam lekarzom, którzy natychmiast wysłali mnie do szpitala. (…) Po terapii jednej czy drugiej, po spekulacjach, zastrzykach, lekarstwach i jeszcze raz lekarstwach, wszystko wskazywało na to, że rosyjska zima przychodzi z odsieczą i Wehrmacht musiał się wycofać. Na razie. Co jakiś czas wracał, cholerne bydlę, i nadal to czyni[2].
W kontaktach z innymi ludźmi jest zgorzkniałą, opryskliwą staruszką. Są to już raczej kontakty pośrednie, za pomocą sieci. Ma kilka profili na Facebooku, kilka adresów mailowych. Raz pisze do innych, podając się za miss Islandii, innym razem za biskupa kraju, ale zawsze doskonale się przy tym bawi. Pozostając anonimowa w internecie, zabawia się kosztem innych ludzi.
W opowieści Herry przeszłość splata się z teraźniejszością. To, co było, nigdy do końca nie minęło i wciąż istnieje, jeśli nie namacalnie, to przynajmniej w pamięci narratorki. Wydaje się, że dla niej o wiele ważniejsza od teraźniejszości jest przeszłość, która zdecydowała o tym, kim człowiek się staje. O wiele więcej było w życiu staruszki epizodów bolesnych i pełnych cierpienia, ale nigdy nie pozwoliła sobie na rozpacz. Widzimy ją jako człowieka wepchniętego w tryby wojny, niczym maleńka mrówka uwięziona przez wielkie koło historii. Bezbronna wobec jej wyroków. W jej wspomnieniach widzimy dziecięce zdziwienie i brak zrozumienia dla konfliktów dorosłych. Ojciec Herry był zafascynowany narodowym socjalizmem, podczas wojny uważał się za Niemca i chciał wstąpić do SS, marząc o wielkiej Islandii, potędze i pokonaniu wrogów kraju. Ona tego nie rozumiała. W głębi duszy wiedziała, że każdy człowiek pod mundurem zdradzającym narodowość jest w istocie taki sam.
Opowieści o wczesnych latach życia Herry to przede wszystkim niesamowite i zadziwiające przygody. Tak samo tragiczne, jak komiczne. Kobieta wspomina epizod z wojny, kiedy wraz ze swoją przyjaciółką zjadła kawałek czekolady, którą ukradły angielskiemu lotnikowi. Nie wiedziały, że jednym ze składników była też amfetamina. Kilkunastoletnie dziewczynki spędziły wtedy całą noc, grając w badmintona… sztucznym okiem starszej kobiety mieszkającej po sąsiedzku. Jako kilkunastoletnia dziewczynka przeżyła już wszystko, co życie ma do zaoferowania – zdradę, uczciwość, miłość, fascynację, grzech, zaufanie i niewdzięczność. Przeżyła również pierwsze metafizyczne intuicje – czuła wielką samotność ludzi w wielkim wszechświecie, a to ze względu na „bezbożność Boga”. Herra na podstawie obserwacji świata w wojennej pożodze doszła do wniosku, że Bóg sam sprzeciwia się swoim zasadom.
Kobieta w 1000⁰C to barwna mozaika losów ludzkich. Pokazuje, jak różnorodne może być życie, i choć nie zawsze jest łatwe i proste, dzięki poczuciu humoru i dystansowi można uczynić je znośnym, a chwilami nawet pięknym. Wydaje mi się, że tym, co Herra chciałaby nam przekazać, jest motto z charakterystycznym dla niej sarkazmem – „nie bierz życia na serio, i tak nie wyjdziesz z niego żywy”.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu NoirCafe.pl
Hallgrimur Helgason, Kobieta w 1000⁰C, tłumaczenie z języka niemieckiego Alicja Rosenau, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013.
[1] Hallgrimur Helgason, Kobieta w 1000⁰C, tłumaczenie z języka niemieckiego Alicja Rosenau, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, s. 16.
[2] Tamże, s. 49.