Anat Gov, izraelska dramatopisarka, najbardziej znana jest ze swoich komedii rodzinnych, jednakże najbardziej poruszającym dziełem jest chyba jej ostatni utwór, Happy ending w którym opisuje swoje ostatnie chwile życia. Jest to jej świadectwo, pożegnanie ze światem, który odbierała jej choroba nowotworowa. Boże Mój! to jej najbardziej znany utwór. Ta tragikomedia była wystawiana na deskach teatrów kilku kontynentów. W Polsce również miała już kilka odsłon. Spektakl Teatru Polonia wyprodukowany w kooperacji z krakowskim Teatrem STU wyreżyserował wybitny aktor i dyrektor teatru Polskiego w Warszawie, Andrzej Seweryn.
Protagonistką przedstawienia na kanwie dramatu Gov jest niejaka Ella, terapeutka, ateistka i przy tym matka samotnie wychowująca kilkunastoletniego autystycznego syna. Całe jej dorosłe życie upływa na granicy dwóch światów – domu i pracy. Poniekąd również w domu, przy opiece nad synem nie wychodzi z roli psychologa, choć może bardziej precyzyjnie będzie powiedzieć, że w domu korzysta z doświadczenia, którego nabyła na studiach oraz podczas pracy w zawodzie. Pewnego dzwoni do niej mężczyzna, który prosi o pomoc. Słysząc rozpacz w głosie mężczyzny, Ella zaprasza do swojego mieszkania tajemniczego Pana B.
Nie muszę jakoś specjalnie uważać na to, aby nieopatrznie zdradzić prawdziwą tożsamość pana B. Widz nie będzie zmuszony do znacznego wytężenia umysłu, aby domyślić, się, że oto w progi skromnej pani psycholog zawitał sam Stwórca. Zresztą nie mija wiele czasu, kiedy on sam się przedstawia, mówiąc: „Jestem Bogiem”. Tak więc jest to Bóg. Nie jest na początku jasne, czy jego postać została wykreowana na modłę wizji którejś z religii; ten tutaj jest raczej karykaturą boga starotestamentowego – jest Bogiem nieporadnym, niepewnym siebie, roztargnionym. Zdecydowanie nie poradzić sobie ze swą samotnością. Desperacko potrzebuje pomocy.
Spektakl dzieli się na dwie części (przed przerwą i po przerwie), w których przesuwa się ciężar gatunkowy przedstawienia. Do antraktu mamy do czynienia raczej z komedią słów i sytuacyjną, natomiast po antrakcie następuje zdecydowane i dosyć zaskakujące przeniesienie ciężaru fabuły w rejony mini-traktatu teologicznego, poruszającego się gdzieś na obrzeżach problemu zła i cierpienia, które dotyka niewinnych ludzi. W tej części B. nabiera już zdecydowanie starotestamentowych rysów. Bohaterowie poruszają się w realiach tradycji judaistycznej i po księgach Starego testamentu. Oczywiście – jak można się było domyśleć – w pewnym momencie zauważamy, że bohaterowie zamieniają się rolami terapeuty i pacjenta ale to jest taki chwyt, który w zasadzie wręcz musiał nastąpić w przedstawieniu o tej tematyce i komediowym usposobieniu. Widz się tego spodziewał ale też nie jest to aż tak nachalne, aby raziło oczywistością. Kilka pierwszych minut po przerwie upływa pod znakiem różnego rodzaju wyrzutów prawionych Bogu przez Ellę. A nawet zarzutów stawianych mu przez kobietę. Nie oznacza to jednak, że autorka zrezygnowała z komicznych wątków i dialogów, one wciąż będą obecne; będą nieco odciążały gęstniejącą atmosferę.
Wciąż jednak nie jest to spektakl metafizyczny ani nie jest to też próba zderzenia człowieka z Absolutem ale rozrywka której tło stanowi koncept zamiany ról. Gov chciała chyba podać widzom strawnie podane kilka pytań, z którymi muszą się zmagać ludzie wierzący (szczególnie dotyczących sprawiedliwości bożej), poruszając się po ich powierzchni; nie zgłębiając się za bardzo. Nie udało się jednak autorce uniknąć brnięcia w pewne nieścisłości bądź nielogiczności. Na przykład jak na wszechwiedzącego, Pan B. bywa zdecydowanie za często zdziwiony i zaskoczony. Niespójne jest również to, że przypomina on raczej rozkapryszone dziecko niż Ojca. W kategoriach czysto ludzkich trudno byłoby mi określić taką osobę mianem dojrzałego człowieka. Jest zbyt nieporadny i wzbudza raczej współczucie niż poważanie. Tak, jak Mefistofeles w Fauście mówi, że jest siłą, która chcąc czynić zło czyni dobro, tak tutaj Panu B. mimo szczerych być może chęci nic nie wychodzi. Trochę to nie jest zgodne z wizją idealnej doskonałości, jaką ma być Bóg. Ale w zasadzie chyba o to chodziło, o „uczłowieczenie” Boga, o pokazanie doskonałości niedoskonałym. I na tym właśnie opiera się zdecydowana większość komizmu przedstawienia – na konfrontacji wyobrażenia Boga Starego Testamentu z postacią, którą widzimy na scenie. I to, muszę przyznać, dosyć dobrze wychodzi. Na tyle dobrze, że publiczność co chwilę reagowała śmiechem albo choć westchnięciem rozbawienia.
Na wyrazy uznania zasługuje szczególnie Ignacy Liss, młody student Akademii teatralnej, który wcielił się w autystycznego syna bohaterki. Doprawdy wspaniały występ. Maria Seweryn i Krzysztof Pluskota również zaprezentowali swój kunszt aktorski, choć muszę przyznać, że czasami są oni w swojej grze nieco zbyt egzaltowani. Szczególnie wtedy, kiedy na siebie krzyczą. Wygląda to nieco sztucznie. Zdaję sobie sprawę z faktu, że jest to podyktowane z jednej strony reminiscencjami B., który sobie przypomina jak to jest być władcą absolutnym i wszechmocnym ale wciąż – brzmi to nieco sztucznie. Trochę rozczarowuje też finał spektaklu, w którym zdarzają się dwa małe cudy (można to tak nazwać); a rozczarowuje dlatego, bo widz od bardzo długiego czasu przewiduje – ba, nawet to wie – że one się zdarzą. Autorka posunęła się niestety tutaj do taniego chwytu, mającego chwytać za serce. Ale kiedy odbiorca wie, że coś się wydarzy, bo musi się wydarzyć, wówczas to nie zadziała. Bo nie może. W obu przypadkach zabrało nieco subtelności.
Mimo tych dwóch nie uznaję czasu spędzonego w Teatrze Polonia za stracony, wręcz przeciwnie – dobrze się bawiłem. Tak ja, jak i cała publiczność.
Recenzja ukazała się pierwotnie w portalu Teraz Teatr.