G.M. Gilbert, „Dziennik norymberski”. Ostatni akt tragedii II wojny światowej

20 listopada 1945 roku w Norymberdze rozpoczął się proces prowadzony przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy, który miał osądzić dwudziestu jeden mężczyzn, piastujących jeszcze niedawno najwyższe stanowiska w III Rzeszy. Miasto, które niegdyś było najważniejszych chyba ośrodkiem ruchu nazistowskiego teraz miało stać się miejscem, gdzie dokona się ostatni akt tej wielkiej tragedii dziejowej, katastrofy i upadku człowieka. To właśnie podczas tego procesu, aby oddać ogrom i bezprecedensowy charakter zbrodni nazistowskich, zdefiniowano pojęcie „ludobójstwa”[1]. Miejscem akcji miał być ocalony od bombardowań pałac sprawiedliwości.

Dziennik norymberski to świadectwo pasjonujące, robi na czytelnikach niezwykłe wrażenie. Dlaczego? Bo nakazuje się zastanowić nad istotą zła. Jak się okazuje, każdy z oskarżonych był człowiekiem nieprzeciętnej inteligencji. Według badań ilorazu inteligencji przeprowadzonych przed procesem, tylko jeden z nich miał IQ mieszczące się w granicy Inteligencji przeciętnej (według skali wechslerowskich: 90-109 punktów), jedenastu Inteligencję powyżej przeciętnej, natomiast pozostali inteligencję wysoką; a w dwóch przypadkach tylko punkt bądź dwa od bardzo wysokiej. Nie same jednak wskaźniki świadczą o tym, że byli to ludzie inteligentni. Świadczył o tym również sposób ich wypowiedzi, dobór argumentów, strategia postępowania. Uderza to, jak bardzo racjonalne i logiczne były ich motywacje. Każdy z nich oczywiście (oprócz najmniej inteligentnego Juliusa Streichera, wydawcy propagandowego, żydożerczego pisma „Der Stürmer”) usprawiedliwiał swoje czyny, próbował dowieść, że motywacje, którymi się kierował były czyste i uczciwe, a wszystkie potworności brały się z szaleństwa Hitlera, który był opętany wręcz wizją czystej rasowo, tysiącletniej Rzeszy. Co więcej, twierdzili, że oni sami nie byli świadomi ani pogromów, ani ludobójstwa ani Holocaustu w końcu.

Jak można było nie wiedzieć o tym, co się działo na terenach okupowanych można się spytać. Zastanawiające jest to, że czytając wywiady z poszczególnymi nazistami, można odnieść wrażenie, iż rzeczywiście nie wiedzieli oni o okropieństwach, które działy się w Dachau, Oświęcimiu czy Majdanku. Praktycznie każdy z nich uzasadniał swoją niewiedzę tym, że ludzie u szczytów władzy nie mieli wiadomości o tego rodzaju przedsięwzięciach. Dla nich obóz w Oświęcimiu był obozem pracy. To, co zobaczyli na filmach podczas procesu nie mieściło się w ich głowach. Po projekcji filmu dokumentalnego o nazistowskich obozach koncentracyjnych, Fritz Sauckel, generalny pełnomocnik do spraw wykorzystywania siły roboczej, wykrzyknął: „Zadusiłbym się własnymi rękami, gdybym  myślał, że miałem cokolwiek wspólnego z tymi morderstwami!”; Wilhelm Keitel, feldmarszałek, szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu powiedział natomiast: „To wszystko robiły te brudne świnie z SS! Gdybym o tym wiedział, powiedziałbym mojemu synowi: »Zastrzeliłbym cię raczej, niż pozwolił wstąpić do SS «. Ale nie wiedziałem. Nigdy ponownie nie zdołam spojrzeć ludziom w oczy”. Zastanawiające, czy ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji, będący w rządzącej elicie państwa i wojska mogli nie wiedzieć. Znane są relacje z Korei Północnej, kiedy w trasie przejazdu Kim Dzong Ila ustawiane były makiety miast, aby Wielki Wódz nie widział nędzy swoich poddanych. Tworzyło to iluzję dobrobytu, w której władca funkcjonował. A potworności, które działy się w Auschwitz nie mieściły się wręcz w głowach. Nie dziwi, że kiedy Jan Karski zawiózł raport na temat obozu zagłady do Londynu, Alianci mu nie uwierzyli. Podobny argument zresztą padł z ust (pośrednio i bezpośrednio) oskarżonych, którzy mówili, że gdyby dowiedzieli się o naturze Auschwitz, to by pomyśleli, że to jedynie wroga propaganda. Czy jednak można ich zeznania uzasadnić mechanizmom samooszukiwania? Chyba nie do końca; Hans Frank powiedział: „Pomyśleć, że żyliśmy jak królowie i wierzyliśmy w tego potwora. Nie pozwólcie nikomu wmówić wam, że oni nie wiedzieli. Wszyscy czuli, że działo się coś strasznie złego z systemem, nawet jeśli nie znaliśmy wszystkich szczegółów. Nie chcieliśmy wiedzieć!”. Ale to być może dlatego, bo jako gubernator generalny okupowanych ziem polskich nie mógł przynajmniej nie podejrzewać, że dzieje się tam coś strasznego. Choć z jego wypowiedzi też wynika jednoznacznie, że nie był w pełni świadomy wszystkiego. A raczej nie chciał być świadomy. Wypierał prawdę ze świadomości i nie chciał jej poznać. Nie wiedzieć zbyt wiele oznaczało móc zachować dobre mniemanie o sobie.

To oczywiście tylko nieliczne z poruszanych w książce problemów. Przedmiotem rozmów psychologa z przestępcami wojennymi jest nie tylko relatywizm moralny ale też – między innymi – władza, dyplomacja, szaleństwo, wojna. Szalenie ciekawym wątkiem jest ten, w którym sądzeni opowiadają o Hitlerze jako wodzu. Pasjonujące jest to, jak szaleństwo jednego człowieka siłą jego charyzmy i ambicji jest w stanie pogrążyć cały naród, a następnie pochłonąć niemal cały świat w ogniu wojny i straszliwych, nieludzkich zbrodni. Czy każdy kraj może mieć swojego Führera? Trudno nie zauważyć, że Niemcy po Pierwszej  Wojnie Światowej były w opłakanym stanie. Kraj był spustoszony, gospodarka była w opłakanym stanie, inflacja szalała, budżet państwa obciążały gigantyczne reparacje wojenne, które Niemcy miały spłacać. I właśnie wtedy pojawił się zrazu charyzmatyczny mówca, a później zręczny polityk, który obiecał swoim pobratymcom przywrócenie świetności i należnego miejsca na mapie Europy. Czy można powiedzieć, że prosta (o ile nie prostacka) ideologia nazistowska przyciągnęła głównie słabo wykształcone i podatne na manipulacje masy? Być może. Ale to byłoby chyba za duże uproszczenie. Na pewno przyciągnęła ludzi, którzy czuli się pozbawieni godności przez własnych rządzących i europejskie mocarstwa. A jak widać, u szczytu władz partii stali ludzie nieprzeciętnie inteligentni. Stąd też wydaje się, że książka dostarcza materiału do zadania sobie ważnego pytania o to, czy wystarczy znać dobro, aby je czynić. Okazuje się, że być może całkowicie niesłusznie ludzie pokładają zaufanie w swoje kompetencje etyczne i moralne. Wszak – jak się wydaje – pułapką inteligencji jest to, że pozwala bardzo skutecznie racjonalizować własne wybory, jakie by  one nie były i uśpić sumienie.

Dziennik norymberski jest świadectwem i jednocześnie próbą uchwycenia umysłu zbrodniarza. Oczywiście nie można traktować przedstawionych w niej portretów oskarżonych jako modelowych, ponieważ były to portrety utrwalone w bardzo konkretnej chwili i kontekście obrazy różnorodnych (w przeważającej ilości krytycznej z perspektywy czasu) postaw oraz wypracowanych mechanizmów obronnych osób. Wielki proces, w którym oskarżeni od początku mieli pewność, że karą może być jedynie śmierć nie można traktować jako warunki laboratoryjne do zbadania psychiki oprawcy. Zresztą trudno o warunki laboratoryjne, kiedy mowa o badaniu ludzkiej psychiki. Oprócz tego – nadrzędnego tematu – wśród wątków pojawiających się w książce są między innymi: nietolerancja, rasizm, pogarda z powodów religijnych, jak też orientacji seksualnej.

Proces trwał dziesięć miesięcy i dziesięć dni. Odbyło się czterysta trzy sesji jawnych, protokół stenograficzny został zapisany na ponad szesnastu tysiącach stron. Wyrok zapadł 1 października 1946. Epilog książki stanowi opis reakcji sądzonych na wyrok. Była to chwila niezwykle trudna do uchwycenia słowami ale dzięki plastycznym opisom czytelnik może wyobrazić sobie, jakie emocje towarzyszyły skazanym. To trzeba przeczytać!

 

[1] termin ten wprowadził polski prawnik Rafał Lemkin w 1944 r.

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *