Ziemia, planeta ludzi zaskakuje. Zaskakuje ponieważ nieczęsto zdarza się, aby na deskach teatru realizowano spektakl gatunku fantastyki naukowej. Tym bardziej, że powstał on na kanwie książki (reportażu, pamiętnika) autorstwa Antoine’a Saint-Exupéry’ego, który jest kojarzony raczej z jedną książką (Małym księciem oczywiście). Ale bez obaw – ten początkowy dysonans poznawczy wyostrza jedynie uwagę widza.
W pierwowzorze Saint-Exupéry zawarł swoje przemyślenia na temat ludzkiego życia jako zjawiska. Ludzie są w centrum jego uwagi – miłość, przyjaźń, nienawiść. Wszystkie przejawy ludzkiego istnienia były w centrum jego zainteresowania. Można chyba powiedzieć, że Ziemia, planeta ludzi była czymś w rodzaju minitraktatu, filozoficznego eseju. Oś fabularną książki stanowią klika opowieści, które w istocie są wyjątkami z doświadczenia własnego i swoich kolegów jako lotników. I tutaj właśnie nastąpiła pierwsza trudna, ale niezwykle istotna dla przedstawienia decyzja autorów spektaklu – przesunięcie czasu akcji o kilkadziesiąt (a może kilkaset) lat i osadzenie przedstawienia w realiach lotów kosmicznych. Na scenie widzimy aktorów ubranych w białe kombinezony, scenę spowija ciemność symbolizująca otchłań kosmosu, czasami rozświetlaną białym światłem (mgławice?). Scenografia jest minimalistyczna, surowa. O wiele ważniejsze niż rekwizyty będą światło, muzyka i dialogi.
Początek spektaklu jest nieco… telenowelowaty. Antoine chce spełnić swoje marzenie i wyruszyć jako pierwszy człowiek na Marsa; jego żona, Consuelo zarzuca mu zdziecinnienie i infantylizm (co nie jest dalekie od prawdy, zważając choćby na jego relację z nadopiekuńczą matką, od której jeszcze nie odciął pępowiny). W końcu, aby ostatecznie uświadomić mu, że miejsce mężczyzny jest przy żonie, ujawnia, że jest w ciąży. Do tego wszystkiego dochodzi niejasna relacja między najlepszym przyjacielem bohatera (który też ma towarzyszyć mu w locie na czerwoną planetę) i jego żoną. Klasyczne motywy telenowel. Całe szczęście ciężar fabuły szybko przenosi się w inne rejony. Spektakl staje się przypowieścią o miłości, samotności w związku i przekraczaniu granic. A także o tym, jak bardzo trudno wybaczyć samemu sobie. Rosnąca odległość od Ziemi wzmaga u bohaterów wewnętrzną potrzebę autorefleksji, uporządkowania własnego życia. Im bardziej Antoine oddala się od świata, tym bardziej świat nie daje mu spokoju i wzbudza w nim niepokój.
Ziemia, planeta ludzi krakowskiego Teatru im. Słowackiego zwraca uwagę przede wszystkim minimalizmem. Scenografia właściwie jako taka nie istnieje, rekwizytów jest bardzo mało, przeważa gra światłem (czasami zbyt ostre i oślepiające) i ciemnością, jest to podstawowe narzędzie służące tworzeniu świata przedstawionego i atmosfery. Nie jest to niczym złym z zasady oczywiście. W teatrze od zawsze istnieje umowność w mniejszym bądź większym stopniu. Chyba jednak tutaj zbyt wiele scenograf pozostawia wyobraźni widza. Brak rekwizytów, które w jakimkolwiek stopniu sugerowałyby, że akcja dzieje się w mieszkaniu; kosmos jest przedstawiony za pomocą światła stroboskopowego przepuszczonego przez pryzmat, czego wynikiem jest wiele świecących punkcików w czerni otchłani – te punkciki mają wyobrażać gwiazdy.
Ten sam minimalizm sprawia, że miejscami spektakl bawi, choć chyba nie do końca takie było zamierzenie twórców. Choćby sekwencje pokazujące przygotowania do lotu i samą podróż kosmiczną – stan nieważkości aktorzy odzwierciedlają własnym ruchem na siedząco bądź półleżąco, odgrywając coś w rodzaju tańca synchronicznego, symulując sterowanie statkiem, jego skręcanie, nagłe hamowania. Mając do dyspozycji jedynie własne ciała i tak bardzo dobrze im to wychodzi. I chyba właśnie ta scena jest miniaturą całego przedstawienia – jest ono nierówne. Całość robi wrażenie pozytywne, ale też w jakiejś mierze myślę o tym spektaklu jako o przedstawieniu niedopracowanym.
Tekst pierwotnie ukazał się w portalu TerazTeatr.pl