National Theatre Live – Frankenstein

„It speaks!” – krzyknął prawdziwie zaskoczony doktor Frankenstein, kiedy jego stworzenie odezwało się, chcąc poznać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Nie mniej zaskoczeni byli widzowie przyzwyczajeni do ohydnego, przerośniętego monstrum, wydającego nieartykułowane dźwięki, które znamy z poprzednich ekranizacji książki autorstwa Mary Shelley. Jak się okazuje, nie tylko mówi, ale też myśli, czuje, cierpi i marzy. Przedstawienie w reżyserii Danny`ego Boyle`a sięga do pierwowzoru, pozwalając przemówić Stworzeniu. Jest też inny powód niż tylko wierność oryginałowi – Brytyjczycy postawili na opowiedzenie historii z perspektywy tworu a nie twórcy.

Sam fakt, że został nazwany „The Creature” (w polskim przekładzie: „Stworzenie”) a nie potworem w jakiś sposób determinuje interpretację przedstawienia. Został w nim położony nacisk na proces twórczy, kreację. Frankenstein Mary Shellezy i Boyle`a realizuje mit stworzenia. Jednakże w tym micie Bóg jest nieobecny. Człowiek podejmuje się wyzwania, które wydaje się ponad jego możliwości. Nie chodzi o wejście w rolę Boga, uzurpowanie sobie jego kompetencji ani o wolę dorównania mu. Chodzi raczej o przekraczanie własnych granic, wewnętrzną konieczność dotknięcia niemożliwego. Obecny w każdej mitologii mit stworzenia został tutaj odarty z boskiego pierwiastka. Cud narodzin nie jest już tajemnicą, zostało zatracone piękno związane z powstawaniem nowego życia, ponieważ od samego początku te narodziny było naznaczone piętnem abominacji.

Stworzenie jest postacią centralną przedstawienia. Widzimy, jak symbolicznie się zostaje wydany na świat, co bardzo przypomina końcowy etap produkcji w fabryce, ale też ma w sobie coś zwierzęcego. Stworzenie wykluwa się z czegoś podobnego do kokonu bądź inkubatora i upada na ziemię rzucany drgawkami. Długo próbuje zapanować nad ciałem. Jak się później okazuje jego mózg jest już w pełni ukształtowany, ale ciało jeszcze niedomaga. Musi nad nim zapanować, uczyć się od nowa poruszać, chwytać, mówić. Jak szczenię zaraz po narodzeniu bądź człowiek dorosły odzyskujący sprawność kończyn po udarze. Kiedy Frankenstein widzi, jak odrażające monstrum stworzył, ucieka z przerażeniem, nie chcąc już nigdy go widzieć. Nowonarodzony i opuszczony, ledwo mógł chodzić, a został pozostawiony sam sobie. Trafił do wrogiego świata, społeczeństwa, które boi się tego, czego nie rozumie i co jest inne. Zmuszony do egzystencji na marginesie życia i poza społeczeństwem; jego serce zaczyna wypełniać się bólem i strachem. Został brutalnie wrzucony w świat, który go nienawidzi, dlatego bardzo szybko zaczął nienawidzić ten świat. Z podwójną siłą. Kombinacja cierpienia i strachu budzi destrukcyjne siły.

W spektaklu pada (pośrednio) pytanie o to, co sprawia, że człowiek, który pragnie dobra, staje się zły. Czy istnienie poprzedza istotę? Czy życie jednostki jest determinowane przez otoczenie, w którym funkcjonuje? Stworzenie chciał być dobrym człowiekiem. Wiedział, czym jest dobro i zło, miał pełną świadomość moralną. Ze względu na swoją powierzchowność i ułomność fizyczną został jednak uznany za potwora i bezustannie był przez wszystkich pogardzany, bity, przeganiany. Nigdy nie spotkało go ze strony ludzi nic dobrego, doznał jedynie nienawiści. Widz zaczyna mu współczuć i poniekąd darzy go czymś w rodzaju sympatii bazującej na współczuciu mimo zbrodni, które popełnia. A jest to bardzo zwodnicze. Dlaczego? Należy spojrzeć na to z perspektywy czasu. Od początku przedstawienia śledzimy okupiony wielkim cierpieniem postęp Stworzenia, przyglądając się jego pierwszym krokom, niezdarnym próbom przyjęcia pionowej postawy ciała, słyszymy pierwsze niewyartykułowane krzyki i jęki, które zdradzają niewątpliwie nieprzemożoną potrzebę mówienia (może skarżenia się na swój los?). Następnie widzimy jego relację z niewidomym starcem. Akceptuje go takim, jakim jest, zostaje jego nauczycielem, a nawet przyjacielem. Prawdziwym przyjacielem. Stworzenie zaczyna łaknąć wiedzy, doświadcza z dziecięcą ciekawością wszystkiego, co może zaoferować świat. Ślepy starzec uczy Stworzenie mówić i czytać. Rozbudza w nim potrzebę piękna i dobra, odkrywa tajemnice  literatury. Już wkrótce jego pojętny uczeń zna na pamięć Raj utracony. Jednak zamiast identyfikować się z Adamem (korona stworzenia), bardziej identyfikuje się z szatanem, którego uważa za swoją bratnią duszę. Widzimy również, jak jego ciało i umysł przenika metafizyczna wręcz tęsknota za miłością, nieposkromioną potrzebę kobiety, z która mógłby związać swój los. Nawet wtedy, gdy popełnia morderstwa, jesteśmy skłonni uznać w tym winę Victora. W jakimś stopniu moglibyśmy nawet usprawiedliwić postępowanie Stworzenia, ale jest jeden, bardzo istotny czynnik, o którym nie można zapomnieć – morderstwo jest zawsze morderstwem. Ze względu na to, jakich niesprawiedliwości doznał, krzywdzi również tych, którzy okazali mu miłosierdzie. Mszcząc się na tych, którzy wobec niego zawinili, krzywdził niewinnych. Rozumiemy jego położenie i powody, którymi się kieruje, a to sprawia, że bardzo blisko nam do wybaczenia.

„Czuję nienawiść, potrafię mścić się, intrygować, nienawidzić, zabijać – jestem człowiekiem!” Kiedy stworzenie wypowiedziało tę kwestię niemal cała sala wybuchła śmiechem. Dopiero po jakimś czasie (przynajmniej u niektórych, jak zakładam) przyszła refleksja – być może rzeczywiście tak jest, że historia rodzaju ludzkiego to historia przemocy. Być może ten śmiech był to śmiech przez łzy? Czy nasz świat rzeczywiście może oczyścić jedynie woda potopu? Czy humanizm to jedynie mrzonka, stworzona, aby uspokoić swoje sumienie? Czy moralność to jedynie zbiór arbitralnych zasad, które stosujemy jedynie wobec podobnym nam? Narodziny Stworzenia były wielkim zwycięstwem naukowca, zaspokojeniem wielkiego ego. Opuszczony przez Victora, swego „rodzica”, sam musiał uczyć się egzystować w społeczeństwie, które go nie zaakceptowało, a okazało jedynie nienawiść. Stwórca musi wziąć odpowiedzialność za swoje stworzenie. Choć Boga we Frankensteine nie ma, to spektakl może skłonić widza do szerszych refleksji. Wychodząc od skali ludzkiej i odpowiedzialności Viktora za wytwór swojej chorej ambicji; idąc dalej, rozszerzając pole widzenia można się zastanowić nad relacją Bóg-człowiek i odpowiedzialności Boga za świat, który stworzył. Ale sądzę, że recenzja to nie miejsce, aby prowadzić spór o uniwersalia.

Siła gry aktorskiej Jonnego Millera polega na umiejętnym kreowaniu poczucia zagrożenia, które niesie jego postać. Jest w nim coś diabolicznego, coś z natury złego, co sprawia, że widz odnajduje w Stworzeniu postać, którą obrał za swojego patrona – samego Szatana. Cumberbatch natomiast wykreował zimnego, zdeterminowanego i opanowanego chorą ambicją naukowca, dla którego nie istnieją granice, których nie można przekroczyć. Inteligencja tak szalenie pociągająca i tajemnicza w Sherlocku, tutaj jest przerażająca i odpychająca.

Frankenstein przetrwał próbę czasu ze względu na ponadczasowość utworu. Poruszane w nim tematy: moralności nauki, obowiązków rodzicielskich, próżności ludzkiej, poczucia samotności we wszechświecie (również w wymiarze boskim) wciąż poruszają serca i umysły czytelników oraz widzów. Frankenstein Danny`ego Boyle`a to porywająca i skłaniająca do myślenia interpretacja gotyckiej powieści Mary Shelley na temat ciemnych sił kreacji i destrukcji. Forma wspaniale uzupełnia treść, doskonale dobrana obsada w pełni oddaje tragiczny konflikt dwóch bytów, które powinny być złączone nierozerwalnym węzłem, a które zwróciły się przeciw sobie.

 

 

 

Obsada/Produkcja:

Reżyseria: Danny Boyle

Autor sztuki: Nick Dear, sztuka napisana na podstawie powieści Mary Shelley

Czas trwania: 134 min.

Pokaz w wersji oryginalnej z polskimi napisami.




Obsada:

Benedict Cumberbatch – Wiktor Frankenstein

Jonny Lee Miller - Stworzenie

Karl Johnson - De Lacey, niewidomy starzec,

Daniel Millar - Feliks, syn,

Lizzie Winkler - Agatha, żona Feliksa

Andreea Stien – Stworzenie (ona)

Haydon Downing/William Nye/Jared Richard - William Frankenstein, młodszy brat Wiktora

George Harris – M. Frankenstein, Ojciec Wiktora

Naomie Harris - Elizabeth Lavenza, Narzeczona Wiktora

Ella Smith - Clarice, pokojówka

John Stahl - Ewan, szkot

Mark Armstrong – Rab

 

Tekst pierwotnie ukazał się w portalu TerazTeatr.pl

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *