Nie jedz tego! To jest na święta!

Spektakl trudno streścić; nie jest łatwo opowiedzieć, o czym on opowiada. Jest wątek, który jest wyraźnie centralnym, który zajmuje zdecydowanie najwięcej czasu. Ale nie jest też tak, że wokół wątku głównego rozwijają się wątki poboczne, niczym gałęzie od konar. To nie jest opowieść linearna. To pulpa. Choć „pulpa” to złe słowo. „Kolaż” jest lepszym i bliższym stanu faktycznego. A forma jest tutaj bardzo ważna. Konwencja ma sugerować, że oglądamy świat telewizji. Całość składa się z kilku różnych niepowiązanych narracji. Najważniejszą z nich jest zdecydowanie historia porwanej przez pedofila dziewczynki. Ta historia jest przerywana krótszymi bądź dłuższymi sekwencjami przedstawiającymi popularne formaty dzisiejszej telewizji. Są to: program ezoteryczny z pewnym znanym wróżbitą w roli głównej, piosenki (zarówno smutne jak i wesołe), program paradokumentalny o codziennej pracy policji. Są też fragmenty, w których aktorzy pozornie wychodzą z roli, udają, że są sobą poza rolą. A więc teatr w teatrze. Chaos? Tylko pozorny.

Scenografia jako taka w zasadzie nie istnieje. Zdecydowanie w największym stopniu wykorzystywana jest gra światłem i ciemnością a także światłem stroboskopowym. Uzupełnieniem są (a w zasadzie bywają) sekwencje multimedialne wyświetlane w tle. Ma to za zadanie uświadomić widzom, że najważniejsza jest treść oraz bohaterowie tej opowieści. Minimalizm znajduje również swój wyraz w charakteryzacji. Aktorzy ubrani w białe stroje podobne do fartuchów jakie noszą na przykład piekarze, a na nich coś w rodzaju foliowych kamizelek do których przymocowują tabliczki z imieniem bohatera, w którego się wcielają. Brak scenografii oraz strojów i charakteryzacji są odzwierciedleniem idei teatru jako pewnej umowy zawieranej między teatrem i widzem. Aktor udaje, że jest kimś innym, a widz udaje, że tak jest. Ta umowność jest w zasadzie podstawą teatru. W teatrze elżbietańskim na scenie stała deska z napisem: „stół” i widz widział oczyma wyobraźni stół; na scenie pojawiała się deska z napisem „komnata zamku” i widz widział, że akcja przeniosła się do wnętrza. Tyle wystarczało. Widz w studyjnym widzi aktora, który przypina sobie na rzep tabliczkę z napisem: „ojciec” i już wiadomo, że postać, w którą się wcielają jest modelem ojca. I każdy może sobie zobaczyć w nim ojca. Proste, prawda? Potrzeba tylko trochę wyobraźni.

Już we wstępie zaznaczyłem, że trudno jest streścić przedstawienie ale na szczęście da się powiedzieć, o czym onoj est. Uważam jednak, że możliwe są co najmniej dwie interpretacje. Pierwsza jest otwarta o sam obraz i formę, o to, co widz widzi i sposób, w jaki jest to podane. W tej interpretacji spektakl byłby trochę pastiszem, a trochę teatrem niepokoju. Aby zrozumieć ideę, która przyświecałaby zgodnie z tą wykładnią autorom, należy spojrzeć na przedstawienie z dystansu. Patrząc na przedstawienie widzimy świat oczami człowieka, który siedzi w fotelu przed telewizorem z pilotem w ręku i uprawia tzw. zipping – przełączą cały czas kanały w telewizorze. A co widzi na ekranie telewizora? Film klasy B, w którym kolejne „dramaty” nagromadzają się i potęgują do karykaturalnych wręcz rozmiarów – pewne elementy tej przejmującej skądinąd historii porwania dziewczynki są tak dziwaczne, groteskowe, że aż śmieszne; wróżbitę, serial o pracy drogówki, piosenki – jedną w stylu Leonarda Cohena, ale z tendencyjnym (w zamierzeniu oraz efekcie) tekstem, piosenkę disco mówiąca o niczym oraz piękne wykonanie Pieśni nad pieśniami. I wszystkie te audycje funkcjonują na równych prawach – społeczeństwo karmi się taką strawą. Spektakl w swojej istocie byłby zatem pytaniem. Jakim? Każdy powinien przekonać się o tym sam. I sam się zastanowić nad odpowiedzią, choć może ona być bolesna.

Druga interpretacja wymaga trochę większego dystansu i przyjęcia tego co widzi na scenie z trochę mniejszą rezerwą, potraktować świat przedstawimy bardziej serio niż na pierwszy rzut oka muzę się wydawać. Bo po obejrzeniu filmu dokumentalnego Porwana w biały dzień, który był głównym źródłem natchnienia dla Mariusza Grzegorzka okazuje się, że wszystkie, nawet najbardziej absurdalne wątki z historii o porwaniu Susi są prawdziwe. Zrobiłem nawet test, który polegał na tym, że streściłem koleżankom z pracy fabułę tegoż filmu z pytaniem, który fragment jest zmyślony. Usłyszałem w odpowiedzi, że cała historia od początku do końca. A wszystko, co widzimy na scenie wydarzyło się naprawdę. Okazuje się, że życie wyprzedza sztukę. Możemy zatem potraktować spektakl jako historię porwania kilkunastoletniej dziewczynki, która być może niewiele rozumie z sytuacji, w której się znalazła, która daje manipulować sobą kilka razy starszemu mężczyźnie. Są też zrozpaczeni i sparaliżowani strachem o swoją córkę rodzice. Rodzice, którzy dają się wciągnąć w chorą grę przestępcy, którzy robią też rzeczy, jakich – jak sądzą – nigdy by się nie dopuścili. Wówczas Nie jedz tego! jest niezwykłym, przejmującym dramatem o rozpadzie rodziny. Uważam, że forma przedstawienia jest na tyle pojemna, że obie te interpretacje są równie uprawnione, a co ważniejsze –  jest na tyle pojemna, że obie je pomieści. Choć wydaje mi się (a po obejrzeniu filmu dokumentalnego jestem tego pewny), że bliższą intencji reżysera jest jednak ta druga.

Przedstawienie Teatru Studyjnego jest produkcją udaną, może nieco przytłaczać formą jednakże dzięki pracy aktorów i żywym tempie (w zasadzie brak pauz, z wyjątkiem przerwy) widz znajduje się w środku wydarzeń, jego uwaga jest stale przykuta do wydarzeń na scenie i angażowana w całości. Wielka w tym zasługą młodych artystów. Trudno jest wyróżnić kogokolwiek z obsady. W zasadzie każdy z aktorów był równie zaangażowany w spektakl. Co więcej, w trakcie przedstawienia obsada niejednokrotnie zamieniają się rolami. Wszak pamiętamy, że wystarczyło przykleić sobie inną tabliczkę, aby wcielić się w postać, którą do tej pory grał ktoś inny. Choć prawdą jest też, że jeden aktor pozostawał w centrum uwagi nieco dłużej niż jego koledzy. Dominik Mironiuk niczym impresario przywitał publiczność, wypełniając czas aż wszyscy zajęli swoje miejsca. Wprowadził w świat przedstawienia i zapowiadając wydarzenia, przedstawił również swoje koleżanki oraz kolegów. on też jest osobą, do która „zamyka” przedstawienie. Wywiązał się ze swojego zadania z taką energią, wdziękiem i dowcipem, że to właśnie on kradnie uwagę. I to właśnie on jest tą osobą, która najdłużej i najwyraźniej się pamięta. Tym niemniej uznanie należy się całemu zespołowi. Każdy z nich udowodnił, że natychmiastowe wcielenie się w kolejną, całkiem różną od poprzedniej postaci nie jest dla nich problemem. I tak jak aktorzy przeistaczają się z jednej postaci w druga, tak spektakl zmienia formy; z filmu dokumentalnego w paradokumentalny, w show ezoteryczne, w musical oraz w coś w rodzaju autorefleksji samego teatru. Ale spokojnie – można nadążyć. I warto spróbować.

 

tekst pierwotnie ukazał się w portalu Teraz Teatr

 

SPEKTAKL DYPLOMOWY STUDENTÓW WYDZIAŁU AKTORSKIEGO

ROK AKADEMICKI 2019/2020

Reżyseria, dramaturgia, oprawa wizualna: Mariusz Grzegorzek

Asystentka reżysera: Irmina Liszkowska

 

Występują: Sylwia Gajdemska, Irmina Liszkowska, Dominik Mironiuk, Janek Napieralski, Wiktor Piechowski, Dorota Ptaszek, Aleksander Rudziński, Julia Szczepańska, Dominika Walo, Michał Włodarczyk

 

Kostiumy: Tomasz Armada

Opieka muzyczna: Leszek Kołodziejski

Opieka wokalna: Izabela Połońska

Opieka choreograficzna: Daria Szymańska

Realizacja dźwięku: Wadim Radziszewski

Współpraca: Emil Ruszczyński, Bogusława Litwiniuk

Realizacja światła: Filip Superson

Obsługa multimediów: Mateusz Grochowiecki

Rafał Siemko
Autor jaki jest, każdy widzi. Absolwent filologii polskiej, na co dzień pracuje w branży ubezpieczeniowej. Wielbiciel Metalliki, poezji Herberta, Miłosza i Szymborskiej oraz prozy Camusa i Vargasa-Llosy.
Skąd nazwa bloga? Rano czytam, później idę do pracy; po pracy gram na gitarze albo w piłkę nożną. A czas na pisanie znajduję jedynie w nocy. Aktualnie mieszkam w Monachium.
Rafał Siemko on Blogger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *